Dlaczego audiobooki.

Jakby nie patrzeć, codziennie słucham książek. A więc nie czytam – ktoś robi to za mnie, więc jak zakwalifikować taki odbiór literatury? Czy w badaniach czytelnictwa powinienem zaliczać sobie te „wysłuchane” książki, czy słuchowiska na podstawie książek,  których pojawia się coraz więcej, wchodzą w skład moich książek przeczytanych? Stąd już niedaleka droga, do kwalifikowania adaptacji filmowych jako książek zaliczonych. Lem pewnie potrafił sobie wyobrazić sytuację, że uda się kiedyś podłączyć nasz mózg do urządzenia, które wtłoczy w nas książkę podczas jednej, dobrze przespanej nocy (bez wychodzenia do lodówki).

Książek w Kindlu mam co niemiara, ale korzystam  z nich  jedynie w czasie wyjazdów, a i tak muszę mieć choć jedną papierową, bo to Kindlowe czytanie przypomina mi jakąś zautomatyzowaną czynność, surogat, produkt zastępczy, coś, z czego korzystam przymuszony okolicznością, tymczasowo. Ale zgoda – czytanie z Kindla jest na pewno czytaniem, choć może nie książki, może autora?

Ale dziś o audiobookach, z którymi jestem mocno zżyty, które towarzyszą mi w czasie jazdy samochodem oraz w trakcie biegania. Nie będę tu powtarzał tych wszystkich argumentów za książką papierową, jej zapachem, strukturą, całą paletą wrażeń organoleptycznych, które przytaczają wszyscy pytani o to dlaczego wolą papierową książkę. Nie ma co płakać i zdzierać z siebie szat – nieuchronnie tracimy przyjemność posiadania bibliotek i przyszłość należeć będzie do form elektronicznych, tak jak już dawno przestawiliśmy się z pisania listów i wkładania ich do kopert, a zawód listonosza sprowadza się do roznoszenia ulotek reklamowych. Jeszcze żyjemy sobie spokojnie w schyłkowym okresie, kiedy wizyty w księgarniach należą do rytuałów przyjemnych i na zawołanie – wkrótce wszystko trafi do sieci a książki będą do ściągnięcia na czytnik, co pozwoli uwolnić mieszkania od zbędnych półek i zrobi miejsce na jeszcze większe plazmy.

Na szczęście żyję sobie w tym okresie przejściowym i mogę cieszyć się z wszystkich form użytkowania literatury, bo przecież nie chodzi o to, żeby przeciwstawiać się nieuchronnemu, ale żeby wyciągać z nowego to wszystko, co w nim najlepsze.  Audiobook wymaga od nas koncentracji – nie da się słuchać przypadkowo, od niechcenia, podczas czynności absorbujących nas myślowo, nie powinno się słuchać z doskoku, przy włączonym odkurzaczu albo kłótni z mężem, podczas karmienia dzieci lub zabawy z psem. O ile z filmu możemy wyjść i zrobić sobie herbatę a nie stracimy zbyt wiele z akcji, to dla odbioru książki audiobookowej takie zachowanie powoduje utratę wątku i kontroli nad treścią, bo przecież nikomu nie chce się cofać i wracać do tyłu, co w przypadku książki papierowej jest łatwe i proste. Audiobooki potrafią wciągnąć i nie nużą, oczywiście jeśli mamy do czynienia z dobrą literaturą, zwłaszcza, kiedy czyta je znany nam dobrze i lubiany aktor lub nawet sam autor książki.

Polecam słuchanie podczas malowania – przez 3 dni malowałem pokój i wysłuchałem w ten sposób „Zimowego mordercę” niemieckiej pisarki Krystyny Kuhn. 37 odcinków po około 20 minut to 10 godzin obcowania z głosem Anny Dereszowskiej – dobrze wspominam ten czas, choć kryminał średni, ale się wciągnąłem. Pisarka opisała Polskę jako kraj gdzie po ulicach niemalże wędrują polarne niedźwiedzie, zimy są arktyczne a Kraków jest wypełniony tubylcami przemierzającymi ulice w strojach regionalnych. Proponuję zaprosić panią Kuhn do Krakowa, w którym pewnie nigdy nie była, a swoja wiedzę czerpie z kronik filmowych z lat 70-tych.

„Zimowy morderca’ to klasyczny audiobook, w odróżnieniu od coraz częstszych superprodukcji, gdzie mamy do czynienia właściwie ze słuchowiskiem, efektami dźwiękowymi, specjalnie pisaną muzyką oraz rolami, w które wcielają się aktorzy. I tutaj mam już kłopot, bo o ile monotonny głos czytającego lektora nadaje słuchaniu jakiś rytm i trans, to w przypadku słuchowiska, wchodzimy już na inny poziom percepcji, który z książką nie ma zbyt wiele wspólnego, oprócz co jakiś czas pojawiającego się głosu narratora. Tak jest z Karaluchami w doborowej obsadzie, autentycznymi dźwiękami Bangkoku, oprawą muzyczną godną produkcji filmowej. Karaluchy to chyba najlepiej rozreklamowany audiobook (?) w dziejach rodzimej produkcji tego typu, więc nie będę rozpisywał się o szczegółach obsady, akcji itp., nie będę też chwalił się znajomością kryminałów Nesbo –  to, co mnie uderzyło przy słuchaniu, to … galimatias. Stajemy przed nie lada wyzwaniem, bo niestety Karaluchy w wydaniu dźwiękowym wymagają od nas maksymalnego skupienia, żeby nie pomylić postaci, zapamiętać je (stąd pewnie ta gwiazdorska obsada – łatwiej zapamiętuje się znane głosy), nie zgubić się w akcji, zrozumieć, co się faktycznie dzieje. Słucham i czuję się jakbym w kinie zamknął oczy i tylko słuchał – brakuje mi obrazu, który musze zastąpić wyobraźnią, zbudować sobie ten świat, w czym nie ukrywam, producenci Karaluchów bardzo pomagają. I tutaj już nie ma miejsca na nic innego – musimy zamknąć oczy i wejść w ten świat, a podczas biegania patrzeć w ziemię i nie rozpraszać się broń boże oglądaniem krajobrazów.

Za to klasyczny audiobook w samochodzie to jest to, co lubię najbardziej. Klasyczny nie tylko poprzez jednego lektora czytającego po prostu książkę, ale należący do klasyki literatury. Wzorem jest tutaj „Lalka” czytana przez Kamasa – polecam każdemu, kto nie sarkał w szkole na tę lekturę – to naprawdę jedna z najlepszych polskich książek, a w tej interpretacji wszystko jest doskonałe. A co jeszcze? Ja jestem po „Przedwiośniu” – z ciekawości przez 2 tygodnie słuchałem Żeromskiego i o ile tej książki jeszcze nie wyrzucono z kanonu lektur, to teraz na to jak najbardziej zasługuje – oprócz wątku romansowego, który dziwkarz Stefan przerobił z własnych losów (polecam Dzienniki), to reszta jest archaizmem; po Żeromskim Reymont i Chłopi. Doskonała literatura – kto z Was przeczytał Chłopów – przyznać się, ręce do góry – nie widzę. Posłuchajcie bo warto, choć ja akurat mam interpretatora niezbyt godnego, ale ze słuchaniem jest tak, że szybko się przyzwyczajamy. Miałem wcześniej „Transatlantyk” Gombrowicza – kiedyś czytałem, teraz posłuchałem – daję to jakąś perspektywę, ale widać jak bardzo Gombrowicz męczył się tą książką, jak pisał na siłę i jak mogła to być ważna książka, gdyby się udała.

Biegałem ostatnio z Ubikiem Dicka – nie polecam. Biegałem z Proustem, Tołstojem, Mrożkiem, Vargą, Conradem, Szczygłem i wieloma innymi. Pamiętam, jak książka o Kapuścińskim, którą słuchałem na przełomie jesieni i zimy, kojarzyła mi się z wysiłkiem, zmrokiem, deszczem, ponurymi wieczorami i tą szarugą nostalgiczną. A obecnie Robert Gonera czyta mi „Ptaszydło” Maxa Bentowa – to dobry wybór, lepiej napisany kryminał niż pozycja Kuhn, a Gonera czyta sugestywnie. Da się zapomnieć o wysiłku, postaci są wyraziste, nie trzeba sobie przypominać kto jest kim bo postacie nie mnożą się szaleńczo.

Reasumując refleksje audiobookowe: cieszę się, że są – nadrabiam nimi zaległości czytelnicze, wracam do klasyki, do lektur wcześniej przeczytanych, do których nigdy bym nie wrócił, a tak od niechcenia, jadąc do i z pracy, mogę przypomnieć sobie coś z przeszłości a nawet się ponownie rozczarować. Od jakiegoś czasu czekam na Morfinę Twardocha – wszystko niemalże, co ukazuje się w wydaniu książkowym, zaraz ma swojego audiobooka a Twardoch nie ma – to mnie zastanawia dopiero, bo jakoś sobie myślę, że ta „Morfina” to może być wielkie rozczarowanie – oczywiście prowokuję, jak zawsze, lubię wywołać wilczyce z lasu, choćby po to, żeby pograć z nią w kulki. Ale to już zupełnie inna historia …

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Jedna odpowiedź do Dlaczego audiobooki.

  1. Ja osobiście słuchałem Zimowego Morderce, książka mega, tyle mogę powiedzieć 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.