Zazdroszczę Karpowiczowi. Pisanie przychodzi mu z łatwością (ością); będąc Tomaszem Lisem (pomarz sobie), zaoferowałabym mu średnią krajową, za cotygodniowy felieton w Neewsweeku. Jak już mnie tak przyparło z tym Karpowiczem, że wiedziałem, że muszę, że muszę go chociażby napocząć, kiedy reguła pierwszej strony nie sprawdziła się, bo pierwsza strona Ości jest niedbale krótka, kiedy zewsząd wszyscy zachęcali, chwalili, to udało mi się napisać kilka zdań i wygrać konkurs, w którym nagroda kosztowała 36,90. Mogłem zabrać się do czytania. Potem w nocy myślałem błyskotliwie, jak to tutaj napiszę, że mi się podobało, rano nic nie pamiętałem, odkładając książkę wiedziałem, że jest dobra, czytając lubiłem do niej wracać.
W czym tkwi ten pozytywny stosunek do Ości, u bądź co bądź marudnego, uprzedzonego i niesprawiedliwego czytelnika, jakim jestem? Karpowicz wciąga mnie językiem, trochę jak Varga w felietonach, ale Varga „jedzie” stałym rytmem, nietrudnym do podrobienia, wpada w koleinę i potem mu się samo pisze niejako, natomiast Karpowicz wlecze nas po meandrach języka i bawi. Mówią, że ta błyskotliwość dręczy w końcu, że to efekciarskie jest i żmudne, ale, mój Boże, spróbujcie na 470 stronach nie wpaść w marazm i znudzenie – Tomasz Mann wspiął się na taką górkę mistrzostwa językowego, że literatura po nim zdaje się jedynie zadzierać głowę – Karpowicz nie wpada w zbyt głębokie koleiny, da się to czytać bez zniechęcenia, powiem więcej: to się czyta z przyjemnością.
On musi znać ten świat, który opisuje, nie da się wymyślić jedynie postaci i usadowić ich w tym lekko sztucznawym świecie, bez zakupów w Biedronce, manifestacji politycznych, telewizji śniadaniowej i meczów piłkarskich. Gromadka bohaterów kręci się wokół siebie, ale jest to środowisko, gdzie nie mamy raczej wstępu, możemy jedynie orbitować wokół. Lubimy ich wszystkich, czego nie spotyka się w „życiu” – może jedynie poza tchórzofretką oraz dziećmi siostry Mai: Faustyny. Czapliński w Wyborczej uzasadnia, że to powieść o rodzinie, obłudzie, do tego altruistycznej a wszystko pachnie hipokryzją, którą Karpowicz odczarowuje. A jednak bohaterowie Ości tkwią w jakimś marazmie, malignie życiowej, jakby lewitowali ponad światem, skupieni na sobie, odrębni. Oglądam ich zamkniętych w tym swoim zoo, podobają mi się ich rozmowy, niekonwencjonalne gry słowne, jakby relacja z drugim człowiekiem polegała na znalezieniu najbardziej wyszukanej odpowiedzi. To świat barwny, gdzie Wietnamczyk ma za żonę głęboką katoliczkę, a sam przeistacza się w weekendy w drag queen, do tego jest w homoseksualnym związku z bezwłosym mężczyzną, którego kochanka ma syna, zakochanego w mężatce, która proponuje mężowi, żeby przedstawił jej swoją kochankę a razem mają utworzyć jakiś niezwykły model związku, oparty na uczuciach starych, które nie wygasłych i nowych, których nie da się pozbyć.
A może to jest świat, który czai się za rogiem, może to konsumpcyjne społeczeństwo, naznaczone tolerancją dla związków homoseksualnych, wiążące się w dziwne układy uczuciowe, wypierające ze świadomości obrońców krzyża, którzy tak czy inaczej wymrą łaskawie, zostawiając pole do popisu dla tęczowych manifestacji, które już nikogo fascynować nie będą, to świat z przestrzenią wolności tak dużą, że w końcu na kartach Ości II, która ukaże się za 20 lat, pojawi się mściciel i rozpierdoli wszystko do imentu, jak mówi jedna moja znajoma z Chorwacji.