Anna Kańtoch zafascynowała wszystkich kolejnymi porami roku w tytułach książek o losach milicjantki Krystyny oraz zaginionym bratem czy zapomnianymi morderstwami. Jesienią 1966 roku wszystko miało się wyjaśnić. Autorka mozolnie brnie przez pierwsze śledztwo jeszcze wówczas studentki prawa, akcja toczy się w denerwującym, ospałym stylu rozkwitającego socjalizmu, a ponieważ jest jesień, jest nam zimno jak bohaterce, która co rusz ma przemoczone obuwie, a do tego wchodzi w okres młodzieńczych pożądań i choć pisarka oszczędza nam erotycznych fantasmagorii, to jednak hormony w Krystynie buzują – poznaje swojego męża, z którym przedziera się przez zawiłości faktów, które mają wyjaśnić śmierci kilku powieszonych chłopaków.
Ciągnie się ta opowieść bez fajerwerków, detektywi-amatorzy łażą w kółko do tych samych osób, dywagują, a za oknem chlapa, deszcz i słynny wampir Marchwicki, którego Krystyna chce załatwić żelazkiem z duszą. Nie wiem czy Kańtoch chciała celowo zirytować czytelnika, tym rozwlekłym początkiem, czy też to zamierzony efekt usypiania czytelnika, żeby sam spróbował łączyć fakty i domyślił się kto jest winny śmierci przez powieszenie. Uprzedzam, że to niełatwe zadanie, ale nasza dzielna Krystyna rozsupła tę pogmatwaną, szopienicką tragedię, choć winowajcy nawet nieodżałowany Borewicz nie znalazłby w ponurej śląskiej atmosferze, a ty czytelniku nawet nie próbuj.
Sednem opowieści szopienicko-katowickiej ( ach te nasze rajdy na przedmieściach Katowic, kiedy trzeba było zdążyć na pociąg – nie udało się) jest ostatecznie wyjaśnienie losów brata Romka w Tatrach i ten motyw kończy cykl, choć nie będę świnią i nie napiszę co wydarzyło się w górach i dlaczego Romka nigdzie nie ma, to jednak ten najsłabszy fragment książki, Kańtoch zepchnęła na sam koniec i kiedy zniecierpliwiony czytelnik przebiera nóżkami, bo zaraz wszystko się wyjaśni, to jednak potem wyje z zawodu, bo historia jest banalnie słaba i pozostawia naszą dziewczynkę w stanie oczekiwania i niepewności, bo choć wszystko wyjaśnić się miało, to tak czy siak pozostał niesmak.
Uwiedziony prozą Anny Kańtoch płakałem po kątach, że ukochana od jakiegoś czasu bohaterka odchodzi w siną dal, choć tyle fascynujących pór roku mogłoby się wydarzyć od czasu kiedy wstąpiła w szeregi milicyjne, tęskniąc nieustannie za zaginionym bratem. Kuszenie Kańtoch pochwałami za ten cykl, może przyniesie chwilę zastanowienia, żeby odgrzać karbinadle i podać Krystynę jeszcze raz przy okazji jakiegoś pomysłu na zimę, zwłaszcza, że np. lata 70-te autorka opanowała po mistrzowsku, pisząc o nich w kryminalnym cyklu wcześniejszym.
W czym tkwi sukces Kańtoch? Skąd ta proza bierze siłę? Autorka zdaje nam się być swojska i zwyczajna, jest „nasza” i sięga w otchłanie mojej przeszłości, pokazuje te szklanki herbaty, jakieś jesionki i całą tę zgniłość socjalistyczną, w której kiedyś tkwiliśmy, ale jednak fajnie było bo dawno zawsze jest fajne i lepsze od teraz.
Jesienną Kańtoch trzeba przeczytać, bo autorka okrzepła w tym nowym, kryminalnym a nie fantastycznym stylu i jest to pisarka, której kolejne kryminały będę kupował, tylko żeby już nie traciła czasu na te wymyślne science- fiction, bo odnalazła się jednak w lepszej perspektywie powieści kryminalnych i należy jej się nowy, stały, pojawiający się cyklicznie bohater i z pewnością będzie to lepszy wybór niż ten chmielarzowy Mortka
Zastanawiałem się już po lekturze, a może i w trakcie jak wytłumaczyć podejrzenia samobójstw powieszonych, których ręce były skrępowane z tyłu – to nie daje mi spokoju i jedynie jakieś psychologiczne przesłanki pozwalają wyjaśnić ten szkopuł, bo rzecz jasna na siłę to sam wymyślę kilka uzasadnień.
Jesień zapomnianych wisielców ma doskonały podkład, w postaci rekwizytów codzienności, ale może przede wszystkim zaskakuje szczerością zwyczajności egzystencji tych wszystkich postaci, pokazujących się najczęściej w tle opowiadanej historii Ojciec Krystyny z telewizorem i alkoholizmem do towarzystwa, dzieciarnia wrzucona w ponure podwórka i okolice trzepaków. Kańtoch reżyseruje przeszłość, która fascynuje bardziej , bo zapomniana jest skutecznie i wrzucona na dno wszelakich wspomnień, zwłaszcza, że spora grupa uczestników piach już gryzie, a nieliczni ocaleni nie kwapią się do powrotu myślenia o niezdrowym dzieciństwie na katowickich podwórkach.
I to jest właśnie ta perwersyjna siła prozy Anny Kańtoch, rzeczywistość przywrócona i oddana wiernie, kiedy doskonale czujemy ten zapylony smród śląskiej ziemi, bo autorka zasysa nas w ten klimat, czasem groźniejszy od najstraszliwszego Marchwickiego szalejącego z młotkiem po okolicznych chaszczach.
Z nieodpartą przyjemnością zanurzam się w ten świat z prozy czarnowłosej Anny, ale czy chciałbym zamieszkać w Drugich Szopienicach albo innym Balinie?
Dziękuję Wydawnictwu Marginesy za egzemplarz książki Anny Kańtoch „Jesień zapomnianych”