Stasiukowe kroniki.

Andrzej Stasiuk publikował w Tygodniku Powszechnym krótkie felietony, z którymi spotykałem się czasami w Internecie, ale smakowałem jedynie początek, bo reszta tekstu wymagała płatnej prenumeraty. Podskórnie jednak wiedziałem, że te teksty muszą wypłynąć później, naturalną koleją losu znaleźć się w książce, bo szkoda tych skarbów jedynie dla czytelników TP.

Wydawnictwo Czarne zebrało więc Stasiuka z lat 2013 – 2018 i wydało w twardej oprawie w tym znanym już z „Osiołkiem”, czy „Wschodu” graficznym stylu: takiej szarej, siermiężnej, przyprószonej impresji, jakby takie ubóstwo okładki, wskazywało na skromność autora.

Autor zapewne powiązany umową, musiał regularnie wysyłać te teksy do gazety i stąd czasem widoczna podskórna obowiązkowość, konieczność napisania czegokolwiek, ale to „czegokolwiek”, w stylu dobrze znanym Stasiuka miłośnikom, nigdy nie zatraciło swoistego czaru. Bo przecież Stasiuk to pisarz już kultowy, charyzmatyczny w swoim podejściu do literatury i życia, i choć bez wątpienia obruszyłby się i wyśmiał tę kultowość, to przecież coś w tym jednak jest.

Teksty niejednokrotnie są reakcją na wydarzenia bieżące, a to refleksja na Kronosem Gombrowicza, a to wspomnienie Mariusza Kargula, Jacka Kleyffa, dalej znów o nieśmiertelności. Wybiera sobie autor tematy, pisze z natchnienia, po prostu siada i pisze, nie sili się przecież na jakieś umizgi, polityką się też za bardzo nie fascynuje, choć poglądy musi mieć jakieś, ale po co zaraz je wywlekać.

Odblaskiem licznych podróży jest opisywany przez Stasiuka Wschód, ze szczególnym umiłowaniem Kazachstanu i Mongolii. O Astanie są chyba ze dwa fragmenty i o tych stepach, pustce, a nade wszystko o ludziach tam spotkanych. To najbardziej poetyckie opowieści, egzotyczne i ocierające się o mistykę, bo szukając pustki, pisarz zagląda w czeluść i dosięga ostateczności. Jesteśmy teraz ale przeminiemy. Co po nas zostanie? Jak ktoś czytał Wschód, to zaraz będzie wiedział o co w tym wszystkim chodzi, bo tam maligna i zwidy, jakby tylko te przestrzenie pozwalały sięgnąć do samego dna człowieczeństwa.

Ale nie musi być też tak patetycznie, choć mnie to akurat nie przeszkadza. Lubię te stasiukowe majaczenia, to metafizyczne zaglądanie w duszę i choć niczego nie odkrywamy poprzez tę lekturę, to jednak jest to przypomnienie o tym, że wszystko ma swój kres.

A jak już nie ma o czym pisać i czego wspominać, to przecież jest własny krajobraz za oknem, widok na Mareszkę. A na stole globus, taki stary, z krajami z dzieciństwa, z ZSRR i Kongiem Belgijskim. Poranki mgliste, myśli chropawe, kosmos.

Czasem Stasiuk rozmawia z owcami, właściwie jedną sobie upodobał i z nią gada. Ona jakby mądrzejsza od pisarza, traktuje go z lekceważeniem, a on musi się podlizywać przynosząc smakołyki. Mania jest dosyć refleksyjna, a rozmowy z nią lakoniczne. Można napisać, że w swojej samotności pisarz woli owce od ludzi, ale byłoby to z pewnością przerysowaniem.

„Znowu mam nieczyste sumienie. Kraj w ogniu, a ja zamiast gasić albo do ognia dokładać, z boku siedzę. Można by nawet rzec, że mnie ów pożar ani ziębi, ani grzeje”. Tak zaczyna pisać nasz bohater, ale kończy już w innej tonacji. Całkiem poważnie deklaruje, że mógłby umrzeć za ten kraj, skonać z obrazem kwietniowego dnia pod powiekami. Ale żeby nie było zbyt patetycznie, bo przecież ironia i dystans, określają go trochę jako komentatora rzeczywistości, dodaje na koniec, że ten wykwit patriotyzmu to wina nieczystego sumienia, że początkowe odżegnywanie się od aktualnych wydarzeń to tylko pozór i ściema, to tak na pokaz, bo przecież każdy nosi w sobie coś, co każe nam trwać w tym związku z ojczyzną, choćby chwilowo tylko, niektórzy z obywateli, chcieli nas przy okazji kopnąć w dupę.

Dziękuję Wydawnictwu Czarne za udostępnienie książki.

Ten wpis został opublikowany w kategorii książki i oznaczony tagami , , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.