Paweł Tuchlin grasował w okolicach Gdańska przez osiem lat, zamordował dziewięć kobiet a jedenaście kolejnych ciężko okaleczył. Uderzając młotkiem w głowę wpadał w trans, bijąc bez opamiętania, niejako bezwolnie pozwalając ręce uderzać niczym automat, miażdżąc potylicę, skroń, oczodoły. Swoje ofiary traktował jak świnie zarzynane w konkretnym celu – dla Tuchlina najważniejszym było zaspokoić swój psychopatyczny popęd seksualny. Mordowane kobiety okradał, bo złodziejstwo było jego drugą naturą, za co zresztą spędził kilka lat w więzieniu. Na co dzień zwyczajny robotnik, żyjący z żoną i synkiem, pijący wódkę z kolegami, złota rączka, choć czasem nieco lepka.
Krzysztof Wójcik opowiedział nam prawdziwą historię prostego człowieka, pozbawionego empatii, krzywdzonego w dzieciństwie, wyśmiewanego za moczenia nocne, niespełnionego seksualnie psychopaty, samotnika, który ekscytował się jedynie w trakcie swoich „polowań” na kobiety. Największe wrażenie na czytelniku robią spisane z zeznań Tuchlina opisy napadów na kobiety, poszukiwania, czasem bezowocne, swoich ofiar, jego próby nawiązania kontaktu z atakowaną kobietą, szczegóły opisujące reakcję mordowanych, dobijanie ich młotkiem, a następnie okradanie, lub jak w przypadku mordowanej Ewy B. zjedzenie po nasyceniu seksualnym, pochodzących z jej zakupów pieczywa oraz śmietany.
W tym zbiorze faktów, przerażają tak naprawdę szczegóły, drobiazgi, przez które napadane kobiety straciły życie i przypadki, w których udało im się ocalić. Uderzane ciężkim młotkiem padały jak muchy nie wiedząc co się ta naprawdę stało, a budząc się z letargu i próbując się bronić, najczęściej zostawały dobijane; wystarczyło się nie ruszać, żeby psychopata mógł się zaspokoić, a wówczas kobiety mogły liczyć na to, że morderca straci zainteresowanie i poza okradaniem nie zwróci uwagi na los pobitej kobiety.
Dla Tuchlina zabijanie było rozładowaniem seksualnym, a dla milicji zagadką, z którą przez wiele lat nie potrafiła się uporać. Bezradność służb i nieprofesjonalność milicjantów, czasy pierwszej Solidarności, przebiegłość mordercy, jego spryt i siła, szczęście, które mu sprzyjało – wszystko to spowodowało, że ofiar było tak dużo, zanim wreszcie powołano specjalną grupę operacyjną, która miała wyjaśnić sprawę. Tuchlin nie zacierał śladów, pozostawiał materia genetyczny, odciski palców, butów, a jednak tak naprawdę wpadł przez świnie, które przy okazji napadów ukradł. Gdyby tylko mordował, prawdopodobnie zabijałby jeszcze długo, na szczęście złodziejska natura, kazała mu przy nadarzającej się okazji ukraść: samochód, rower, parnik, czy cztery świnie, dzięki którym śledczy nabrali pewności co do jego winy.
Karę śmierci na Pawle Tuchlinie wykonano w roku 1987 i była to przedostatnia kara śmierci przed zmianą kodeksu – gdyby dostał 25 lat, dzisiaj byłby na wolności, albo wyleczony, albo umieszczony w specjalnym ośrodku. Wójcik nie skupił się na dalszych losach ofiar, którym udało się przeżyć, nie rozwijał też wątku jego żony, która bezwolnie przyjmowała biżuterię zabitych kobiet, nie dopytując się skąd morderca ją bierze. O jej charakterze może świadczyć fakt, że po zatrzymaniu męża, przeszukiwała z łopatą obejście, licząc na zakopane przez męża łupy pochodzące z rozbojów.
Wójcik nie bawił się w roztrząsanie psychologicznych niuansów, skupił się jedynie na faktach, szczegółach chorego umysłu, dążącego za wszelką cenę do rozładowania napięcia. Czytelnik nie ma wątpliwości, że Tuchlin zasłużył na karę, którą mu wymierzono, a w portrecie mordercy nie ma niczego, co pozwoliłoby go jakoś usprawiedliwić, nie ma krzyku rozpaczy i sygnałów, dzięki którym otoczenie mogłoby zdiagnozować jego chorobę.
Sprawny scenarzysta zrobiłby z tej historii trzymający w napięciu serial kryminalny, wielowątkową opowieść o przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, o siermiężności ówczesnej milicji i o strachu, w którym żyły kobiety, narażone na bezkarność psychopaty. W całej tej historii brak jedynie pozytywnego bohatera, na którym można by oprzeć film, a więc dostalibyśmy serial, w którym pesymistyczna wersja świata, cały ten ból istnienia, przytłoczyłby potencjalnego widza. Na taki scenariusz w dzisiejszym świecie nie ma miejsca, stąd opowieść Wójcika jeśli zostanie sfilmowana, nie dość, że nie zyska widowni, to jeszcze istnieje niebezpieczeństwo, że tak zostanie przetworzona, że cale to okropieństwo ulotni się gdzieś, podobnie jak czasy, w których grasował największy polski, seryjny morderca dwudziestego wieku.