Ziomecki, niczym Katarzyna Bonda, pisze cykl, który nazwał „Elementy zbrodni”. Będzie się składał z czterech części – pierwsza nosiła tytuł: „Umierasz i cię nie ma”, a najnowsza to „Pójdź na sąd boży”. Nie wiem skąd Ziomecki bierze te tytuły, czy są to cytaty biblijne czy literackie – doprawdy nic nie przychodzi mi do głowy. Ale to nie jest chyba najważniejsze.
Autor pokazuje nam całą historię w krótkich odsłonach, tytułując kolejne rozdziały godziną podaną co do minuty oraz szczegółowym opisem miejsca, gdzie akurat rozgrywa się akcja. Trochę to na wyrost, lekko naciągane, ale to częsty chwyt autorów, zwłaszcza powieści kryminalnych – czytelnik lubi taki konkret, dopasowanie czasu i miejsca. Nie wiem tylko, po co pierwszy rozdział jest Prologiem, ponieważ nie jest wyjątkowy, nie dzieje się tam nic szczególnego i doskonale mógłby stanowić po prostu pierwszą część książki. W tym pozorowanym prologu, Ziomecki przedstawia nam rzecz jasna trop, zapowiedź historii, i gdyby to rzeczywiście miało jakiekolwiek znaczenie, mógłbym uznać konieczność specjalnego wyróżnienia tego rozdziału – niestety, czytając kolejne strony, widzimy jak Ziomecki rozwiewa nasze nadzieje, a szantażysta, wyeksponowany na początku, okazuje się nic nie znaczącym epizodem.
Więc o co chodzi w tej opowieści? Czytelnicy poprzedniej, pierwszej części „Elementów zbrodni”, poznali bohatera o wdzięcznym nazwisku Medyna oraz jego żonę i brata. Teraz małżeństwo prowadzi pensjonat, a nasz Medyna do tego znalazł sobie kochankę a brat wplątał się w ciemne interesy. Żona w sumie ma najgorzej, ponieważ dobrzy ludzie donieśli jej o zdradach męża, a swoje żale biedna kobieta wylewa w pamiętniku, którego kolejne odsłony poznajemy – jest to lekko irytujące, jak mężczyzna pisze o tym, co myśli kobieta, podejrzewając mężczyznę o zdradę. Historia rozkręca się niemrawo i do pewnego momentu nie wiemy, co będzie głównym wątkiem akcji: czy wyplątanie durnego brata z układu z szemranym biznesmenem, czy też zlecenie dla byłego policjanta, polegające na odnalezieniu mordercy pięknej, choć puszczalskiej dziewczyny.
W tym drugim wątku dostajemy szczegółowe opisy małomiasteczkowych orgii – wspomniana dziewczyna, z nieznanych bliżej przyczyn, rozsmakowała się w zbiorowych ekscesach seksualnych i nie potrafi odmówić nikomu. Jej koniec, przyznajmy, dosyć spektakularny, jest wyrzutem sumienia dla umierającego bogacza, więc Medyna załapuje się na fuchę, dzięki której zarobi trochę grosza odnajdując rzeczywistego mordercę pięknej latawicy. W międzyczasie sprawnie rozprawia się z bandziorami nasłanymi przez bogatego biznesmena i udaje mu się uratować brata.
To się czyta bardzo przyjemnie, dzięki krótkim rozdziałom. Od połowy książka nabiera tempa, a miłosne rozterki Medyny schodzą na dalszy plan. Trzeba przyznać, że chłopina usiłuje wzbudzić naszą sympatię, ale raczej stajemy po stronie jego żony – choć łzawa scena rozstania z kochanką przyprawia nas o uśmiech politowania, to marny koniec związku bohatera nikogo nie zdziwi.
Oczywiście w kolejnych częściach spotkamy się z pewnością z próbami odnowienia tego skomplikowanego małżeństwa, będziemy zmuszeni znosić wyskoki brata Medyny, ale ja bym raczej liczył na sprawną i wciągającą intrygę kryminalną, dzięki której Ziomecki zaskoczy nas błyskotliwą konstrukcją i rzetelnym opisem. Pasja jest – tylko umiejętności jeszcze szwankują. Chyba, że autor celuje w podróżnych, przemieszczających się po trwających kilka godzin trasach kolejowych i szukających czegoś poza wpatrywaniem się w ekran smartfona. Niestety, grupa ta wymiera w tempie geometrycznym, więc czytelnicy literatury wagonowej, dla których liczy się łatwa i szybka lektura, a jednocześnie klienci Ziomeckiego, mogą nie doczekać ostatniej części sagi.