Miłość Karpowicza

Nic prostszego jak opisać Miłość – każdy potrafi. Ignacy Karpowicz zrobił to w sześciu opowiadaniach, sześciu rozdziałach, ponumerowanych w tytułach, z tym, że rozdział piąty posiada tytuł: „Dobro”, trzeci „Prawda”, natomiast pierwszy to „Piękno”. Zewsząd dochodzą jeszcze nieśmiałe głosy z zewnątrz, że jest to świetne, doskonałe, wyjątkowe, i że nawet w jednym zestawieniu książek roku, umieszczono „Miłość” jeszcze przed jej wydaniem, ale to wiadomo o co chodzi i ja bym się nie czepiał za bardzo, bo przecież: miłość. A że takie jej okazywanie, trochę prowokujące i ostentacyjne, kłóci się z moim poczuciem przyzwoitości, to już inna sprawa, zwłaszcza, że jestem konserwatywny w tych sprawach i raczej wstrzemięźliwy, skłonny prędzej do ukrywania niż manifestowania i może przez to wszystko w moim życiu toczy się w powolnym rytmie, a tu trzeba wstrząsu, Panie, trzeba zdecydowania…

Karpowicz_Milosc_m

Ja się przyznam, że chciałem mocno rozumieć te kawałki prozy, jakoś je przeżyć i doświadczyć, ale chyba jestem za mało literacko wyrobiony, bo czasami przedzierałem się przez ten tekst bez zrozumienia, bez kompasu, jakby wiedziony jedynie urodą tej prozy, bo jest ci ona ładna i tu Karpowicz nie ma się czego wstydzić. A ja się przebijałem, próbując zrozumieć, uchwycić tę Miłość, dostrzec najważniejsze, ale może jest to na tyle indywidualna sprawa, że autor powinien gdzieś, np. w przypisach tłumaczyć czytelnikowi, jak ją uchwycić, jak dostrzec, jak zrozumieć. Przypominało mi to trochę jedną z moich ulubionych scen w filmie „Bliżej” (Closer) Mike’a Nicholsa, kiedy grana przez Natalie Portman, Alice, wykrzykuje do Jude Law’a, żeby jej pokazał tę miłość, co to w ogóle jest, pokaż mi ją, gdzie ona jest, ja jej nie widzę…

No dobrze, można znaleźć miłość w książce Karpowicza, ale jest to miłość skomplikowana i to nie dlatego, że homoseksualna, ale tak mocno zawoalowana, że aż intrygująca. W pierwszym opowiadaniu mamy Iwaszkiewiczów, czyli Annę i Jarosława, a tu wiadomo, komplikacji uczuciowych co niemiara, tylko czemu zmienił nam autor nazwę Stawisk na Stokroć. Do majątku Lilpopów przyjeżdżają goście, młode małżeństwo, gdzie mężczyzna jest bratem największej miłości Jarosława, czyli Jurka Błeszyńskiego i tutaj Karpowicz znowu niepotrzebnie miesza, bo nazwał mężczyznę Jurkiem, a jego zmarłego brata Jakubem.  Opowiadanie jest duszne, mężczyźni spacerują po lesie a panie się nie lubią. Pod koniec wszystko się komplikuje, miesza, dostajemy prozę wprost z Iwaszkiewicza, z bólem, śmiercią i słowami jak z listów Jarosława do Jurka: „Kocham cię, wiesz?” „Jak chcesz”.

W drugim opowiadaniu autor jakby pisze o sobie, odsłania się nam, traktuję te zdania jak wyznania Karpowicza, identyfikuję autora z bohaterem, pewnie przez to, że jest tu bardzo przekonujący, że pisze o tym czego sam doznał.

„Prawda” jest świetna. Odnajduję tutaj swojego ulubionego autora, tego z „Ości” i z „Cudu”. Albertyna, wzięta rzecz jasna z Prousta (a jak wiadomo Albertyna była alter ego kochanka Prousta), żyje w nowym świecie, w rzeczywistości państwa totalitarnego, jak z Orwella albo rojeń sennych psychopatycznych narodowców. Akcja jest podporządkowana wyobraźni, z przyjemnością się czyta te fantastyczne rojenia o przyszłości doskonałej, gdzie jednak nie ma miejsca dla miłości homoerotycznej, a jej wyznawców wyłapuje się i „naprawia”. W wieku 21 lat każdy obywatel musi przejść test prostoty płciowej i jeśli wykryto odmienną orientację dokonywano reorientacyjnego zabiegu, po którym wystarczyło łykać tabletki i wszystko się porządkowało. Karpowicz stworzył parodię społeczeństwa żyjącego w malignie reguł i praw, dzięki którym każdy mógł być szczęśliwy i każdy był obserwowany przez odpowiednie służby – zrobił to z humorem nawiązując też do współczesności. Odwrotnik to gej a rządząca już po wieki partia to Prawo i Swoboda. To świetne opowiadanie, dystopia, która się nie wydarzy, tak jak nie ma roku 1984.

Karpowicz w wielu miejscach rzuca nam prawdy objawione, niczym ochłapy ze stołu, prawdy, które znamy, ale się do nich nie stosujemy, o miłości, kłamstwie, pięknie. Czytanie tego zbioru sprawia nam przyjemność, jest ślamazarnie oczyszczające, głęboko sięgające w duszę a jednocześnie enigmatyczne, zawoalowane, jakby miłości gejowskie tutaj opisane, rządziły się innymi prawami niż te klasyczne, z Romeo i Julii.

I ciągle te same postaci, wątki, ciągle ten Zbyszek się pojawia i poprzekręcane nazwy polskich miast: Varsovie, Kattowitz, Belostok. Kompletnie nie rozumiem opowiadania „Dobro”, ominąłem je z niecierpliwością, bo nic mi w nim nie odpowiadało: styl, konwencja,  wydarzenia, bohaterowie, czasoprzestrzeń. A na koniec króciutkie opowiadanie numer sześć, pełne miłości, zwarte, ze śmiercią i szczęściem, takie na ukojenie.

Karpowicz próbował wyjaśnić sposób pisania tego tomu w magazynie „Książki”, ale zrobił to na tyle mętnie, że nie dowiemy się z tego opisu zbyt wiele, raczej przeczytamy o samym procesie pisania i dojrzewania treści opowiadań – to tekst o mechanizmie twórczym, a nie o istocie i sensie tej prozy. Czy te opisane miłości różnią się czymś od tych zaklętych od wieków wzorców, tych kochań męsko-damskich? Rzecz jasna, że niczym różnić się nie mogą, co nie znaczy, że książka nie może stać się ulubionym prezentem pod choinkę, dla zakochanych chłopaków od kochających chłopaków.

Ten wpis został opublikowany w kategorii książki i oznaczony tagami , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.