Ryszard Ćwirlej wciąż ulepsza swoją formułę powieści milicyjnej, czyli każe nam wracać do rzeczywistości, w której żyliśmy lata temu, a która ma się do współczesności jak serial „W labiryncie” do „Better Call Saul”. Sama absurdalność tytułu uwiera nas od samego początku, bo przecież wiemy, że milczenie raczej ze srebrem niewiele ma wspólnego.
Nasz ulubiony bohater literacki, czyli Teofil Olkiewicz chleje jak zwykle od rana do wieczora, a rodzaj wykonywanej pracy sprzyja mu nieustannie – nie potrafię sobie wyobrazić Teosia pracującego w innym fachu, no chyba, że byłby cieciem, nocnym stróżem albo parkingowym. Ale czy wówczas mógłby tyle wypić? Ilości spożywanego alkoholu sytuują naszego Dyla Sowizdrzała, ojczyźnianego Wojaka Szwejka, w ścisłej czołówce najdzielniejszych pijaków wschodnich rubieży, z którym niejeden Ukrainiec czy Rosjanin, przegrałby zawody w piciu krótko lub długodystansowym. Teofil rzadko daje się skusić na jedzenie, pije na czczo i pije przed snem, Oprócz jajecznej wódki, którą za to preferuje jego żona, wypić jest w stanie wszystko. W jego żyłach nie ma krwi – płynie tam czysty spirytus i tylko przychodzi się zadumać nad faktem, że nie widzimy go nigdy pijanego, zalanego, bełkoczącego, z urwanym filmem, zarzyganego albo leżącego w rynsztoku. Bohater swoich czasów, alkoholik, którego wątroba przegrała walkę, zrezygnowała z protestów, pogodziła się z losem, poległa w nierównej bitwie.
W nocy z 19 na 20 marca 1986 roku, kiedy to system czuł podskórnie, że przegrywa nierówną walkę z wiatrem dziejów, kilku amatorów postanowiło się wzbogacić, kradnąc zabytkowy, srebrny sarkofag Św. Wojciecha z katedry gnieźnieńskiej. Do sprawy zabrali się jak ostatni partacze, stąd socjalistyczna milicja nie miała zbyt wiele pracy i już po tygodniu sprawcy siedzieli w areszcie, a 1 lipca skazano ich na wieloletnie więzienie, z którego prawdopodobnie już wyszli, bo nie sądzę, żeby ich skazano na 30 lat.
Ćwirlej oparł swoją najnowszą książkę właśnie na faktach związanych z tą kradzieżą, każąc swoim bohaterom, czyli śmietance poznańskiej milicji, z awansowanym właśnie na porucznika Teofilem Olkiewiczem, rozszyfrować sprawę zuchwałej kradzieży srebrnego sarkofagu. Jednocześnie dowiadujemy się jak łatwo można było się wzbogacić w tych dziwnych latach osiemdziesiątych, wożąc srebro do bratniego NRD. Kradziono więc nie tylko zabytkowe, srebrne ozdoby z kościołów ale również klisze rentgenowskie, z których można było odzyskać cenny kruszec.
W książce spotykamy dobrych znajomych, towarzyszących nam od lat, nam, czyli fanom milicyjnych wspomnień Pana Ryszarda, nostalgicznie wlokącego nas przez meandry absurdalnego systemu socjalistycznego. Pojawia się oczywiście słynny trójkąt uczuciowy z Brodziakiem i Grubińskim w rolach głównych, pułkownik „proszę ja ciebie” Żyto, major Alfred Marcinkowski, oraz pławiąca się jeszcze w bezkarności Służba Bezpieczeństwa z podpułkownikiem Bieleckim, czy też wywalonym na pysk po ostatniej sprawie Wirskim, czarnym charakterem, który zawsze znajdzie sposób, żeby akcje powieści odpowiednio udramatyzować, pokazując nam, beztrosko śledzącym losy Teofila pijaka, że oprócz zabawnych perypetii, były to czasy używania dla morderców spod znaku bezpieki.
Olkiewicz, którego losy są nam najbardziej bliskie, dostaje swoją pierwszą, samodzielną sprawę morderstwa luksusowej prostytutki w renomowanej restauracji, co jest doskonałą okazją, żeby powiększyć zasoby nigdy nie wysychającej półki z flaszkami, a w dodatku przespać się z atrakcyjną właścicielką lokalu, kręcącą własne biznesy i widzącą w grubym Teosiu idealnego ochroniarza dla swoich nieczystych sprawek. Jak ten Olkiewicz to robi, że z pozoru nieatrakcyjny, nawet niechlujny, choć w prochowcu marki Burberry, milicjant, niejako mimochodem, bez żadnej własnej inicjatywy, włazi do łóżka atrakcyjnych kobiet, a do tego ilości spożytego alkoholu nie mają wpływu na jego potencję?
Ryszard Ćwirlej każe nam trochę potęsknić za latami, kiedy mieliśmy o 30 lat mniej, a życie wydawało się prostsze. Te książki to takie „07 zgłoś się”, kapitany Żbiki, nostalgiczne powroty, z sentymentalną nutką, ale bez szarości i codzienności, którą pamiętają wszyscy, którzy kupowali miękkie Marlboro w Pewexie.
Książki Ćwirleja czyta się z tą bezgraniczną przyjemnością, jaką kiedyś było chodzenie na dyskoteki, gdzie tańczyło się przy Bee Gees i nie musiało za dużo myśleć. Powroty do poznanych już bohaterów, zagłębianie się w świat dokonany ze świadomością, że autor wie co robi i o czym pisze sprawia, że wyobrażanie sobie dzisiejszych losów bohaterów, wyrzucamy z głowy jak koszmarny sen, bo kim dziś byłby Teofil Olkiewicz, o ile przeszczepiono by mu wątrobę?