Czegóż to się nasz Zygmunt nie naczytał, żeby napisać „Kwestię ceny”? Na to pytanie sam odpowie na końcu powieści, a są to z pewnością lektury fascynujące, jednak niestety również przygnębiające. Książka kończy się nagle i czytający jest zaskoczony, że dalej już nic nie będzie, a pozorna beztroska w ostatnim rozdziale, to podstępna gierka zawodowego opowiadacza. Po przeczytaniu „Kwestii ceny”, nic już nie będzie takie jak wcześniej, więc jeśli planujecie zabrać ją ze sobą na wakacyjną plażę, to lepiej odrzućcie ją na pandemiczne dwa metry od siebie, niczym Żeromski, wywalający Dostojewskiego w zboże.
Zanim zacznę straszyć, napiszę tylko, że książka mi się podobała, ale niestety ma w sobie trochę mielizn i zwłaszcza pod koniec, kiedy kończy się brawura, odczułem zniecierpliwienie na ślamazarność fabuły.
Miłoszewski zaserwował nam opowieść, w której znajdziemy wszystkie bolączki współczesnego świata, a zastanawianie się nad przyszłością naszych wnuków, albo bardziej pesymistycznie dzieci, nie należy do ulubionych motywów podczas pandemicznych wakacji w Bieszczadach albo Mielnie.
Świat się kończy i wiedzą już o tym nawet przedszkolaki. Kiedyś dawno, dawno temu, docierały do nas sygnały o tym, że klimat się ociepla, ale puszczaliśmy to mimo uszu, ewentualnie ci najbardziej przestraszeni nie kupowali więcej psikających dezodorantów. Teraz kiedy widzimy, że wykończyć nas może mikroskopijny wirus, wszystkie te zagrożenia spędzają nam sen z oczu. Miłoszewski przypomina w swojej dynamicznej książce, że wojny o dostęp do słodkiej wody, zmiany klimatu i reszta tego całego smrodu, który sobie człowiek przez lata beztroski sprokurował, to już wkrótce będzie nie tylko artykuł na popularnym portalu, ale rzeczywistość, w której migrujące legiony, będą chciały wyrzucić cię z twojego wygodnego fotela przed telewizorem i skazać na tułaczkę po wyschniętym globie. Nadzieją dla świata ma być zaraza, dzięki której znikną uciążliwości starości, w postaci chorób i demencji, a jednocześnie zapanuje powszechna bezpłodność.
Autor wprowadza do opowieści naukowca Benedykta Czerskiego, wzorowanego na autentycznej postaci Bronisława Piłsudskiego, choć nazwisko Czerski , może z początku nam się skojarzyć z innym Polakiem, badaczem Syberii, czyli Janem Czerskim, geologiem i paleontologiem, odkrywcą gór w Jakucji, nazwanych potem jego imieniem. Cała dosyć zagmatwana akcja sprowadza się do walki dwóch grup, z których jedna zdeterminowana jest do ocalenia ludzkości przez jej wyjałowienie, a druga chyba dzięki swoim poglądom, zechce im w tym przeszkodzić.
A po której stronie stoi autor? Przywoływanie co rusz Adriana Zandberga, wskazuje, że jednak opowiada się za maksymalnymi prawami jednostki do decydowania o sobie, nawet za cenę zagłady reszty populacji. Miłoszewski zręcznie żongluje nazwiskami – jeden z głównych bohaterów nazywa się Smuga, jak znany wszystkim wielbicielom Szklarskiego przyjaciel Tomka Wilmowskiego, poznajemy Martina Mellera(pewnie w nagrodę za zapraszanie na drugie śniadanie Mistrzów), Natalię Przybysz, w roli wrednej kucharki i rzecz jasna starych znajomych z „Bezcennego”, czyli Zofię, już profesorkę, jej męża, Karola który staje się królikiem doświadczalnym w brudnej grze grupy Smugi, oraz szaloną Szwedkę, władającą więziennym slangiem, jak profesor Miodek polszczyzną.
Co możemy zarzucić tej dobrze się czytającej książce? Wspomniane wyżej mielizny, kiedy to po szalonych przygodach na Syberii, albo po koszmarnym dryfowaniu Zofii na oceanie, tempo siada, a my przyzwyczajeni do ekscesów znosimy niemrawe snucie się bohaterów, jakby wyparowała z nich cała energia. A początek to seria napoczynanych wątków, które wprowadzają rozdrażnienie, ponieważ szybko się kończą, a ta nielinearność nie pozwala nam skupić się na jednej opowieści, bo jak wciągniemy się w historię Benedykta, to zaraz potem skaczemy na statek atakowany przez piratów, by po chwili znaleźć się ze Smugą na Sachalinie. Opowieść faktycznie rozpoczyna się od spotkania Zofii ze Smugą i ich wyprawie na Syberię. Powoli dowiadujemy się o co w tym wszystkim chodzi a pisarz pozwala nam uczestniczyć w dosyć szalonych przygodach, czy to spotkaniu z dzikim niedźwiedziem, wczesnym rankiem w syberyjskim lesie, czy szaloną jazdą sowiecką buchanką, (znam to uczucie podróżując tym wozem po Olchonie), czy też zuchwałej kradzieży w paryskim muzeum.
Miłoszewski z łatwością potrafi wplątać w akcję wątki współczesne, czy to dając nam refleksję na temat Olgi Tokarczuk, albo rozśmieszając wyznawcą pastafarianizmu, czczącego makaron, Pisarz co jakiś czas faszeruje historię taki wtrętami, z jednej strony mobilizując nas do samodzielnego poszukania sobie informacji na podsunięty temat, z drugiej rozbijając podstawową linię narracji, albo próbując nas zadziwić, co nie zawsze się udaje, zwłaszcza kiedy straszy nas końcem cywlizacji.
Zastanawiamy się od samego początku nad znaczeniem tytułu tej powieści i choć każdy podświadomie wie, że w dzisiejszym świecie, wszystko można kupić, to jednak wybór, przed którym stają bohaterowie, wykracza daleko poza proste rozwiązania. C zy gdybyście mogli uratować świat przed zagładą, zgodzilibyście się na ograniczenie waszej wolności, czy ta cena, którą ludzkość ma zapłacić, jest do zaakceptowania przez dokonujących wyboru bohaterów? To rozdzierające pytanie jest osią tej historii i choć niektórym, stawiającym na sensacyjną akcję, może umknąć waga, jaką stanowi przesłanie tej książki, to jednak czytając uważnie dostrzegamy o jakiej cenie myśli autor. Wbrew autorowi ja bym opowiedział się jednak za wyborem Smugi i przeciwko udręczonej przygodami Zośki-profesorki, której dylematy moralne przeplatają się albo z myślami o defekacji na środku oceanu, lub niebezpieczeństwu sikania w syberyjski lesie. Zresztą może dlatego ta na wskroś „nasza” Zośka, piękna i odważna, pociąga za sobą czytelnika, który zdecydowany jest raczej pójść za jej głosem sumienia i nie przychylić się do pomysłów Bogdana Smugi, choćby przez to świat miał wkrótce skończyć się, choć jak często podkreślał pisarz Ziemia sobie jakoś poradzi, natomiast szkoda byłoby gdyby wyginął jedyny gatunek, który potrafi opisać jej piękno.
Siedem lat po „Bezcennym” i trzy po „ Jak zawsze” Miłoszewski zaserwował nam bondowską przygodę, dzięki której zdobędzie nowych czytelników, a jednak wciąż będzie istniała rzesza zawiedzionych i skarżących się, przy byle okazji czytelników, że nadal nie wiadomo co dzieje się z ich ukochanym prokuratorem Szackim. Bezapelacyjnie jestem po stronie tych wszystkich, którzy trzy ostatnie książki autora, zamieniliby na jedną kontynuację „Gniewu”. I nie zmieni tego nawet zapowiadana ekranizacja „Bezcennego”.