Po najnowszą książkę Tomasza Jastruna: „Wyszedł z siebie i nie wrócił”, sięgnąłem z czystej ciekawości. Nigdy nie miałem okazji przeczytać jego wierszy, nigdy nie miałem w domu jego prozy, może czasem czytałem artykuły w kolorowych czasopismach, przeznaczonych dla kobiet, jak Twój Styl, gdzie publikował „Notatnik erotyczny”, może coś w Newsweeku, a może coś innego w Zwierciadle. Uporczywie zdarza mi się mylić go z Michałem Komarem – nie wiem czemu, najwyraźniej są jakoś do siebie podobni, przynajmniej dla mnie.
Syn poetów, Mieczysława i Mieczysławy – gruby, niebieski tom z poezją jego ojca stoi gdzieś na tylnej, górnej półce mojej biblioteczki. Opozycjonista, choć teraz bardziej znany z powodu depresji. Książka o pięćdziesięcioletnim malarzu, który najlepsze ma już za sobą, wpisuje się w ten depresyjny klimat. Krótkie rozdziały, każdy jakby oddzielna całość, raczej zbiór felietonów z życia faceta, któremu brakuje motywacji. Pewnie autor pisze trochę o sobie, trochę o współczesnej Polsce, ale tak naprawdę poddaje nam pod obserwację denerwującego marudę, z wszystkimi przypadłościami wieku, w którym niektórzy już się podsumowują, szykując do wyjścia. Obrazy się przestały sprzedawać, bo teraz co innego jest w modzie, żona pije, chcą mu zabrać pracownię, cierpi na prostatę, niespłacony kredyt ciąży a do tego sytuacja polityczna wkurwia go jak miliony rozczarowanych obecną władzą.
Franciszek ma swoje rytuały, przyzwyczajenia a nawet wybujały erotyzm. Odwiedza salon masażu, kocha się od czasu do czasu dziko z żoną i przygląda młodym dziewczynom z nostalgią wspominając dawne dzieje, kiedy działał w demokratycznej opozycji. Najwyraźniej dopadła go depresja, stąd wizyta u psychologa i lekarstwa, które odbierają mu jedyną przyjemność, czyniąc z niego impotenta.
Jastrun otwarcie opowiada o swoich próbach samobójczych, o chorobie, z którą się zmaga i jego bohater to taki nieszczęśnik naszych czasów, który kompletnie się zagubił, utkwił w punkcie, z którego nie ma wyjścia. Jedyną jego nadzieją jest internetowa znajomość z młodą dziewczyną, gdzie może się wyżalić i szukać nadziei. Kiedy i to okaże się ułudą nasz Franciszek rozsypuje się kompletnie i ostatnie rozdziały są już chaosem, zarówno dla niego jak i niestety dla nas.
Szybka lektura książki Jastruna skutkuje siermiężnym rozczarowaniem. Zdaje się być pisana na kolanie, pisana bez określonego planu, o czym sam autor informuje zaskoczonego czytelnika: „Czasami autor zastanawia się co dalej w jego powieści. I jest w kropce. Znaleźliśmy się właśnie w takiej sytuacji.” Prawdy głoszone słowami bohatera już dawno zostały zużyte, a los tego szarego nieudacznika zdaje się być przesądzony.
Książkę ratuje dopiero myśl, że Jastrun napisał tę ładnie wydaną prozę w celu własnej terapii, żeby dać sobie kolejną szansę w walce z depresją, żeby zobaczyć na kartach podobnego do siebie pacjenta, któremu trzeba jakoś pomóc, ale nikt nie wie jak. Enigmatyczny koniec powieści zahacza mimochodem o jakieś wyższe cele – autor nagle pyta nas co z Polską? I tutaj mógłbym zgodzić się z jego koncepcją, kiedy pisze: „ … co do przyszłości jedno jest tylko pewne, że będzie inaczej, niż myślimy, że będzie. Niektórym to daje nadzieję, innym odbiera.”