Uważa się książkę Herzoga za najlepszy opis zmagań człowieka ze szczytami ośmiotysięcznymi, ale przecież ponad pół wieku od jej wydania, byliśmy świadkami setek heroicznych wypraw, z o wiele bardziej spektakularnym dramatyzmem, opisanym przez zdolniejszych literacko wspinaczy. A więc ta sława książki, związana jest raczej z pierwszą, pionierską relacją, a do tego okupioną nie tylko efektownym zwycięstwem – pierwszym zdobyciem góry o magicznej wysokości przekraczającej osiem tysięcy metrów – ale także opisem walki o przeżycie w ekstremalnych warunkach.
Herzog jako pierwszy opisał zwycięstwo, a do tego zobowiązał swoich kolegów do milczenia, na temat ich wrażeń ze zdobywania góry, stąd tej relacji zarzucano często stronniczość i subiektywne podejście do wyczynów całej ekipy.
Czy jest to rzeczywiście wciągająca i ekscytująca lektura, ocenić powinien każdy z czytelników – jej sława rozniosła się niejako automatycznie, zarażając miłośników gór niczym wirus choroby, którą nazwalibyśmy psim swędem.
Początkowe rozdziały niebezpiecznie zaczynają nużyć czytelnika, przyzwyczajonego do gwałtownych zwrotów akcji, bo przecież jak tu opisać błądzenie ekipy, miotającej się pomiędzy dwoma szczytami, gdyż pierwotnym celem wyprawy była również niezdobyta Dhaulagiri. Te poszukiwania drogi dojścia pod szczyt, podane chaotycznie i skrótowo, wymagały ogromu pracy, ale z dramaturgią nie miały zbyt wiele do czynienia. Jak opisać tę nierówną walkę z przestrzenią i zagubieniem, kiedy nie wiesz co kryje się za najbliższym wzniesieniem, a posiadane mapy błędnie odwzorowują ukształtowanie terenu?
A jednak ekipa odnalazła wreszcie swój cel i nagle jesteśmy już pod szczytem, widzimy szczyt i drogę do nieśmiertelności. W wyprawie uczestniczyli najwybitniejsi wspinacze francuscy, których sława wkrótce miała wystrzelić, niczym islandzkie wulkany, a jednak dla kilku z nich, ograniczyła się jedynie do krótkiego okresu, w którym pozostawali jeszcze żywi. Lachenal, towarzysz sukcesu Herzoga, zginął już w 1955 roku, wpadając do lodowej szczeliny, Terray, dziesięć lat później, kończy żywot na wschodniej ścianie Gerbier w masywie Vercors na południe od Grenoble, Jean Couzy, towarzysz Terraya w sukcesie na Makalu, ginie uderzony kamieniem w Dolomitach.
Ile szans na przeżycie miałby Maurice Herzog, gdyby nie amputacje palców, po odmrożeniach, których nabawił się podczas zejścia ze zdobytej Annapurny? A przecież jak bardzo kibicujemy wówczas Herzogowi w ratowaniu sczerniałych palców, kiedy to lekarz wyprawy, systematycznie obcina mu martwe już paliczki? Powiedzieć cierpiącemu na okrutne bóle od zastrzyków, że właśnie kupuje sobie polisę na długie, obfite w zaszczyty życie, to perwersyjny zabieg, który nie przyszedłby do głowy, żadnemu demiurgowi, czuwającemu nad losami himalaistów. Bo przecież ktoś musiał nad nimi czuwać, gdyż taki ładunek szczęścia, jaki zaliczyli podczas odwrotu ze zdobytej góry, rzadko trafia się w górach wysokich, gdzie najczęściej rządzi głupi przypadek.
Lachenal i Herzog wchodzą na szczyt, ale każdy głupi wie, że trzeba jeszcze z tej góry zejść, co dla wielu himalaistów skończyło się tragiczną śmiercią. W tym miejscu zaczyna się fascynująca opowieść o walce z górą, która wypuścić chłopaków nie chce. Do tej walki dołączają się Couzy i Terray, pomagając zdobywcom odnaleźć drogę w dół, ale o ironio, zapadają na ślepotę śnieżną i tylko naprawdę niezłomnemu charakterowi całej czwórki, oraz, o czym już pisałem, piekielnemu szczęściu, uchodzą z życiem.
Książka ma swoją esencję właśnie w opisie walki, przesyconej bólem, beznadziejnej, a jednak zwycięskiej, subiektywnej relacji oddającej przecież niezłomny charakter towarzyszy. Czytamy z wypiekami i współczujemy cierpiącym himalaistom, zwłaszcza kiedy sobie uświadomimy, jakim sprzętem dysponowali w 1950 roku.
Dziś Annapurna należy do najniebezpieczniejszych szczytów w całym zestawie ośmiotysięczników. Po Herzogu i Lachenalu, na szczyt weszli dopiero dwadzieścia lat później Brytyjczycy pod kierownictwem Chrisa Boningtona, a wskaźnik śmiertelności wśród zdobywców wynosi prawie 40%. Polacy zdobyli ją dopiero w roku 1981, a na szczycie stanęli Maciej Berbeka i Bogusław Probulski.
Byłem pod Annapurną i widziałem jeden z najbardziej spektakularnych wschodów słońca nad szczytami, ciągnącymi się szerokim, prawie 55 kilometrowym pasem, gdzie z tyłu przygląda się im święta dla Nepalczyków Machhapuchare. Kiedy dociera się do bazy pod szczytem, można dostrzec ogromną deniwelację sięgającą sześciu tysięcy metrów. Do tego dochodzą zabójcze lawiny, które pozwalają skutecznie zniechęcić każdego śmiałka.
Książka Maurice Herzoga to kamień milowy w opisywaniu pasji do gór – dopiero potem wystrzeliły relacje, czy to Terraya („Niepotrzebne zwycięstwa”), czy też książki opisujące żmudne losy zdobywców kolejnych szczytów ośmiotysięcznych. Mamy w tym swój wcale niemały udział, za sprawą polskich zapaleńców, którzy choć spóźnieni, włączyli się w walkę ze zdobywcami z bogatszych krajów, ale ich relacje utonęły wśród rozkwitającej literatury alpinistycznej, choć przecież np. książki Kurtyki czy Lwowa, czyta się teraz z o wiele większą pasją, niż monumentalną „Annapurnę”, zapewne dlatego, że opisują bliskie naszym sercom, patriotyczne sukcesy rodzimych wspinaczy.