Zmiany, zmiany zmiany …

Nie ma już prawdziwych księgarń(ni?) oprócz EMPiK-ów. Przynajmniej we Wrocławiu. Książka jest towarem, który sprzedaje się „w otoczeniu”. Więc i u mnie będziemy mieć do czynienia z książkami nie jedynie „moimi”, ale w towarzystwie. Całe szczęście, że sam mogę wybierać o czym będę pisał, stąd zmieniając formułę, postawię na swoje wrażenia dopadające mnie czasem podczas wertowania (jakie ładne słowo) życia dookoła książkowego. Panie z warzywniaka szczecińskiego zastosowały zupełnie nieświadomie doskonały chwyt marketingowy, gromadząc w swoim sklepie książki, które można sobie wziąć, wypożyczyć lub wymienić. „Portnoy w warzywniaku”, artykuł w DF Wyborczej pokazuje, że książka nadal jest dobrem, przyciągającym ludzi, choć na co dzień mamy z nią kontakt losowy, to jednak wyciągać chcemy ręce po coś więcej niż tylko kilogram kartofli.

Wciąż zadaję sobie pytanie, dlaczego przestałem czytać Zeszyty Literackie. To prawie jak z wrocławską Odrą, którą zarzuciłem już lata temu – kompletnie zagubiłem przyjemność, bo jeśli nie mogę płynąc jak po esejach Brodskiego a jedynie meandrować w jakimś sosie mętnym, to staje się to w końcu przykrością a nie przyjemnością.

Dziś w Berlinie peacemaker wywalczył drugie miejsce w maratonie. Wynajęty za pieniądze do holowania mistrzów, dobiegł do mety zostawiając za sobą rekordzistę świata, słynnego HG, który zresztą zszedł z trasy przed 40 km, a na którego nasz dzielny „zając” poczekał, zwalniając swój bieg. Jakieś literackie analogie? Ten „gorszy” i ten „lepszy”?

Michael Cunningham opowiada w DF o swojej najnowszej książce, której nie kupię i nie przeczytam, bo to nie ten styl, nie ta bajka, co nie znaczy, że nie doceniam, więc tenże autor wykłada nam, a utwierdza mnie, że „ … nie uważam, że człowiek, a tym bardziej postać literacka, powinien być karany za to, że skrywa w sobie straszliwe tęsknoty. Szanuję ludzi, którzy żarliwie czegoś pragną. Wolę ich od zrównoważonych obywateli, którzy sumiennie wykonują swoja pracę, a potem idą do domu zobaczyć, co tam w telewizji”.

Wreszcie kupiłem sobie słynną „Papugę Flauberta” Barnesa, właściwie szukając najnowszej jego książki, o której Marek Bieńczyk, w bardzo starających się „Książkach” Wyborczej, napisał lekko zgryźliwy artykuł. „Pulsu” jeszcze nie ma, ale jak „Papuga” mnie wciągnie, o czym nie omieszkam tu napisać, to zaryzykuję, bo jeśli Bieńczyk nie dostrzegł „barw i przypraw”, to może ja znajdę przynajmniej jakieś warzywa. A „Książki” mają szansę stać się najważniejszą gazetą literacką w naszym chaotycznie literackim kraju.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.