Nie czytałem książek Agaty Tuszyńskiej – o Singerze, dziś jakoś zapomnianym, Irenie Krzywickiej, Tyrmandach, czy też tej skandalizującej, o Wierze Gran. To trochę podobnie jak z książkami Joanny Siedleckiej, która z kolei zajęła się Witkacym, Gombrowiczem, Herbertem albo Jerzym Kosińskim. Więc dlaczego nie czytałem, choć to postaci z mojej ulubionej bajki, zarówno Gombrowicz, niewątpliwie Kosiński, nie mówiąc o Witkacym? Mnie ta proza trąci taką lekką powierzchownością literatury popularnej, która wykorzysta każdy szczegół, oklepany i od dawna znany, do rozwinięcia historii, z bohaterem, o którym nie dowiem się niczego więcej, poza utrwaleniem faktów z biografii, które dla każdego fana twórczości np. Witkacego, są jak codzienny pacierz dla młodego księdza.
Oczywiście popularyzatorska rola takich książek i wysokie nakłady, zapewniają prestiż i pieniądze autorkom oraz uznanie czytelników – pisanie polega tutaj na zbieraniu faktów, łączenie ich w spójną całość, pomyśle konstrukcyjnym, choć te książki nie są analizą, może jakimś podsumowaniem, a co najważniejsze powinny być po prostu rzetelne.
Do tych dwóch pań powoli dołącza Mariusz Urbanek, z biografiami Brzechwy, Tuwima czy naszych słynnych matematyków, zbierając równie pochlebne opinie, tak jakby każdy biograf od razu ustawiał się w pozycji zwycięzcy, bo cóż można spieprzyć w życiu kogoś znanego, poza tym, że się pomiesza fakty?
Książka o Schulzu, pod znamiennym tytułem „Narzeczona Schulza”, ma w sobie te wszystkie wady powielanych schematów i faktów na temat Bruna, opakowanych zręcznie wydobytą z nicości bohaterką życia artysty, o której szerzej nie wiedzieliśmy, ale która przecież była znana tym, którzy o Schulzu pisali. Autorka pomaga sobie, umieszczając w tytule słowo „apokryf”, a więc mamy do czynienia z podróbką, tekstem nieprawdziwym, udającym oryginał – zabieg wygodny, pozwalający dowolnie interpretować fakty, naginać rzeczywistość, która nie zaprzeczy, obracać się wokół postaci, ale na swój własny, wymyślony sposób – Tuszyńska Schulza chciała wymyśleć od nowa, podać go nam na tacy takiego, jakiego mogła sobie wyobrazić tytułowa narzeczona. Bo przecież z ową narzeczoną, czyli Józefiną Szelińską, zwaną Juną, autorka nie spędziła wieczorów przy herbatce, poznając jej losy. Józefina wychynęła na światło dzienne tylko pod bacznym okiem autorki i zachowywała się tak, jak pisarka chciała, żeby się zachowywała.
Kobiety uwielbiają takie książki, takie pisanie przez żeńskość, uczuciowe, natchnione, ocierające się o pretensjonalność. Natura kobiecości wylewa się z tych stron niczym zanieczyszczenia w królewskim Krakowie, mami nas i oblewa zimnym potem menopauzy. I to wcale nie musi być zarzut przeciwko tej prozie, raczej ustawia nas w określonej pozycji, której kobiety zrozumieć nie chcą, a faceci wyczuwają na odległość.
Mamy tu Schulza z całą swoją oryginalnością, ubranego w znaną wszystkim uległość, gdzie nawet garnitur wisiał na nim jakby w przepraszającym geście, Schulza przemykającego się blisko murów i ścian w rodzinnym Drohobyczu, chadzającego własnymi ścieżkami. Zakochała się w jego talencie, odnalazła siebie w umiłowaniu Rilkego, Kafki, Manna, bo przecież ta silna, wysoka, władcza kobieta, doskonale wykształcona, nie szukała w nim prawdziwego mężczyzny, którego tam nie było. Był za to masochistyczny, drobny, wstydliwy miłośnik pań sprzedajnych, służących, pomiatających nim kobiet. Juna robi wszystko, żeby z nim być, mieszkają w Warszawie, ale oddzielnie, starają się o pozwolenie na ślub, Schulz zdobywa się nawet na deklarację wystąpienia z wyznania mojżeszowego. Jako bezwyznaniowiec musi zdobyć pozwolenie na poślubienie katoliczki – jakże dziwny to był kraj, ta Polska przedwojenna, tak mitologizowana przez niektórych.
Ona tłumaczy „Proces” Kafki, a on się pod tym podpisuje – dzielą się sprawiedliwie: on czterysta złotych, a ona sześćset. Każe na siebie mówić Kobold, karzeł, gnom przebiegły i złośliwy. Ona nie rozumie tego samobiczowania się.
Rozstanie jest nieuniknione – nie będą nigdy razem, choć ona do końca życia uważała się za narzeczoną. Tuszyńska opowiada to raz jako zewnętrzny komentator, a raz jak wspomnienia Szelińskiej – czujemy jej oddech, strach, napięcia. Cudownie ocalała dzięki umiejętności pływania (rodzice zostali zamordowani, podczas kiedy ona pływała w jeziorze) ucieka do Warszawy, korespondują. W dzień, kiedy Schulz miał uciec z Drohobycza dopada go gestapowiec Günther. Ucieka ale szans nie ma – „odwróć się”, mówi Niemiec i strzela mu w tył głowy. Dwa razy. Żeby mógł potem powiedzieć Landauowi, dla którego Schulz pracował: „Zabiłem twojego Żyda”. Dwa dni leży na ulicy, bez marynarki i butów, w białej koszuli w prążki, z krwią w ustach…
Okrucieństwo i horror jakby to powiedział pułkownik Kurtz i nie tylko w tych fragmentach, opisujących śmierć Schulza, ale np. w opisanym pogromie więźniów, dokonanym przez bolszewicką bezpiekę – proszę sobie przeczytać na stronie 152, co działo się w czerwcu 1942 roku w Drohobyczu.
Wreszcie wypływamy na bezpieczny ląd – wojna się kończy, Juna przeżyła, jej ukochany nie. Opowiadanie wkracza na ciekawszy, bo zupełnie dziewiczy teren; poznajemy dalsze losy narzeczonej, aż do samobójczej śmierci 11 lipca 1991 roku, w przeddzień 99 urodzin Bruna. Pojawiają się i Ficowski i Sandauer – tego ostatniego czytałem i kupowałem kiedy jeszcze był wydawany i dzięki niemu znam Schulza lepiej.
Schulz raczej by nas wyśmiał, gdybyśmy mu wieszczyli taką sławę, o jakiej może pomarzyć każdy polski pisarz i nie tylko pisarz, ale również rysownik. Schulz to nasze narodowe dobro obok Witkacego i Gombrowicza, a przecież nikt się tego nie spodziewał. Tuszyńska zaserwowała nam apokryficzne losy kobiety, która do końca nie chciała, żeby prawda o niej, jako narzeczonej artysty wyszła na jaw. Otrzymaliśmy niezwykłą historię, łatwo wciągającą, w pierwszej części zbyt egzaltowaną, ale w końcu rozjaśniającą nam los niezwykłego pisarza i artysty, poprzez osobę, która znała go jak nikt inny. Tak więc poprzez Junę, mamy Schulza i jest to Schulz Juny, a właściwie Tuszyńskiej Schulz ukazał się przefiltrowany przez Szelińską. Jeśli to zbyt skomplikowane, to polecam sięgnąć po tę opowieść – każda kobieta zakocha się w Junie (zwłaszcza te, które lubią cierpieć), każdy inny przeczyta książkę z ciekawości. A czy później sięgnie po „Sklepy cynamonowe”, to już zupełnie inna historia.
Książka do nabycia tutaj.