Wydawnictwo obdarowało mnie przewodnikiem po Portugalii nie bez przyczyny, ponieważ szukałem czegoś czysto turystycznego a nie podróżniczego. No i wyjeżdżałem właśnie do Lizbony i Porto, w takiej relaksującej wyprawie, a nie żadnej tam podróży przez duże P. Nie przeglądałem przewodnika przed wyjazdem i postanowiłem skupić się na wyszukiwaniu na miejscu odwiedzanych atrakcji.
Polecieliśmy z Berlina oczywiście tanimi liniami do Porto. Z lotniska w Porto metrem do hotelu na jedną noc, obok Mercado do Bolhao – żelaznej hali targowej, wzniesionej w XIX wieku, obok Rua Formosa, ze starymi sklepami, gdzie obok porto można nabyć tradycyjne suszone płaty dorsza, które miejscowi co rano kupują całymi skrzynkami, a charakterystyczny zapach towarzyszy porannej kawie. Czytam po drodze do supermarketu, a potem w długiej kolejce do kasy, o niezwykłej księgarni obok uniwersytetu, gdzie autorka Harrego Pottera pisała książkę, która wywróciła literaturę młodzieżową na wiele lat. Livraria Lello & Irmão tętni tłumem turystów, którzy zamiast kupować książki, fotografują. Podobno nie można tam robić zdjęć, ale nikt sobie z tego nic nie robi i flesze błyskają w ścisku i przepychankach.
Cały dzień spędzamy w Porto, które żyje wyjątkowym świętem, kiedy to mieszkańcy i turyści kupują plastikowe młotki i biją się nimi po głowie, co czasem irytuje nieświadomych turystów. Doświadczamy tego w okolicach Ponte de Dom Luis I, pięknym, dwukondygnacyjnym moście żelaznym. Niestety wyjeżdżamy tego samego dnia, z żalem później obserwując, już w Lizbonie, w telewizji, huczną fetę z okazji nocy świętojańskiej.
W Lizbonie wynajmujemy przestronny apartament w samym centrum miasta, choć kierowca taksówki nie potrafił skojarzyć miejsca, dopiero wspomagany z centrali trafił w okolice dworca Rossio, gdzie mieszkaliśmy w jednym z zaułków.
Od rana studiuję przewodnik Pascala, ale decyzja jest taka, że postanawiamy się zgubić w mieście, choć najpierw chcemy zjeść śniadanie w jednej z kawiarenek nad wybrzeżem. W przewodniku jest plan miasta, więc bez trudu trafiamy do miejsca skąd mamy świetny widok na stojący po drugiej stronie zatoki ogromny pomnik Chrystusa. Kolejką jedziemy do Belem, podmiejskiej dzielnicy Lizbony. Przewodnik opowiada, że to miejsce, skąd przed wiekami odpływały statki wielkich odkrywców, o czym świadczy ogromny pomnik: Padrao Dos Descobrimentos, czyli pomnik odkryć geograficznych. Wydaje się, że na czele odkrywców powinien stać Magellan, ale wczytując się w Pascala odkrywamy, że jest to Henryk Żeglarz, dzierżący w ręku model okrętu oraz mapę świata.
Zwiedzamy Lizbonę chaotycznie i leniwie, zatrzymując się w polecanych przez autorów przewodnika restauracjach. Pięć dni wystarcza, żeby poznać smak miasta, pojechać do Sintry i wspiąć się na zamki Maurów, zaliczyć Cabo da Roca, jak głosi książka „najbardziej na zachód wysunięty punkt kontynentalnej Europy”, Cascais z piaszczystą plażą, czy dzielnicę, gdzie w 1998 roku odbyła się wystawa światowa Expo.
Jeżdżąc metrem czytam o azulejos, szkliwionych płytkach ceramicznych pokrywających ściany kamienic, podłogi a nawet sufity, o kogutach z Barcelos, śmiesznie tanich winach (butelka już od 1,99 euro) i kulinarnych przygodach. Dla ambitnych jest nawet słowniczek zwrotów portugalskich. I oczywiście plan metra, mapki a dla leniwych kolorowe zdjęcia.
Zwiedzanie z przewodnikiem przy oczach rozprasza podobnie jak nieustanne robienie zdjęć. Warto wypracować sobie metodę spokojnej kontemplacji treści w chwilach wolnych od zwiedzania, w restauracji, na plaży albo przemieszczając się metrem, autobusem czy żółtym tramwajem. W przewodniku można znaleźć garść informacji praktycznych i ciekawostek do studiowania w czasie wieczornych biesiad z winem, a jak komuś nie chce się czytać, to może pooglądać kolorowe fotografie.