Należałoby nazwać te fragmenty notatkami z Tangeru, zapiskami z Maroka albo urywkami rzeczywistości. Paul Bowles, trochę wbrew sobie, prowadził te krótkie zapiski na dziesięć lat przed śmiercią, nakłoniony przez Daniela Halperna, do udokumentowania życia jakie prowadził w Tangerze. Nie wiem, czy w końcu ten dwuletni opis: „nudny i monotonny”, jak go określił sam pisarz, trafił do pisma „Antaeus”, poświęconego wyłącznie dziennikom, pamiętnikom i zapiskom, ale teraz żyje własnym życiem, w postaci cienkiej książeczki, do uporania się w czasie jednego poranka.
Sceptycyzm Bowlesa jest zupełnie uzasadniony – pieniądze na ten tomik wydadzą jedynie miłośnicy Paula, bo nawet miłośnicy Tangeru, nie mają w nim nic do odnalezienia, czyli mówiąc krótko, jakby to napisał ktoś zupełnie nieznany, wrzucilibyśmy to do kosza, bez czytania rzecz jasna.
Bowles w czasie czynienia tych krótkich jak mrugnięcie powiek zapisków, ma 77 lat i jego życie jest już raczej rezygnacją niż uniesieniem. Nie lubi zamieszania wokół własnej osoby, odstawił zupełnie podróże, które kiedyś tak go fascynowały, chyba też już nic nie pisze. Z zapisków wyłania się starcza obojętność na otaczający świat i niechęć do zakłócania względnego porządku dnia. Lubi jadać w łóżku, a dywagacje nad wyższością wołowiny z restauracji Osso Buco na tą z Marquis zajmują go bardziej, niż życie nocne Paryża, do którego przyjechał, zaproszony do programu Apostrophes. Napisał „Paryż wspanialszy niż w 1938 roku, ale chciałem uciec, zanim powrócą wspomnienia.” Opisuje zakupy szlafroka za trzysta dolarów z większą namiętnością niż sam wywiad z Pivotem. Żadnych szczegółów, tylko kąśliwa uwaga o występującej w tym samym programie rzekomej kochance Sartra, szorstko potraktowanej przez autora programu.
A co poza tym w dzienniku? Jego „życiowy przyjaciel” Mrabet, wyczyniający cuda, awanturujący się w czasie ramadanu, opiekujący się pisarzem – poznajemy jego podejrzane interesy i oszustwa. Dostajemy lekki opis folkloru mieszkania w muzułmańskim mieście i podkreślenia zmian na gorsze, ale to nic oryginalnego – przecież zawsze zmienia się tylko na gorsze, jak zastąpienie Chilli Zet Antyradiem. Fascynuje go usłyszana muzyka, wykonywana gdzieś na ulicy przez marokańskich grajków; przecież Bowles z wykształcenia był muzykiem i przypuszczał, że jeśli już go zapamiętamy, to raczej jako kompozytora a nie pisarza. W okresie pisania dziennika to jego żona była bardziej znana i to o tantiemy z jej książek trzeba było walczyć z wydawcami.
W 1990 roku do kin trafił film Bertolucciego „Pod osłoną nieba”, a rok wcześniej reżyser spotykał się z pisarzem – to mogłoby wzbudzić w miłośniku filmu mocniejsze emocje, ale Bowles w kilku tylko miejscach przytacza rozmowy z reżyserem. Muzykę mógł napisać David Byrne, ale czyż wtedy mielibyśmy te niesamowite momenty wykreowane muzyką przez Sakamoto? 27 sierpnia 1989 notuje, że Bertolucci chce, żeby Paul wystąpił w filmie, a my doskonale wiemy, że pomimo sceptycyzmu pisarza, ta scena pozostaje w pamięci, szczególnie dzięki słowom, które napisał, a które tak doskonale wybrzmiały w filmie: „Ponieważ nie znamy dnia swojej śmierci, traktujemy życie jak niewyczerpane źródło. A przecież wszystko zdarza się tylko określoną, i to niewielką, liczbę razy. Jak często przypomnisz sobie jeszcze popołudnie z dzieciństwa – to, które tkwi w tobie tak głęboko, że nie wyobrażasz sobie bez niego życia? Może cztery, pięć razy. Może nawet mniej… Ile razy zobaczysz wschód księżyca w pełni? Może dwadzieścia. A jednak życie wydaje się niewyczerpane.”
Dziennik z Tangeru oscyluje na granicy dwóch wrażeń, bo czyż nie podoba nam się historia, opisana przez Bowlesa, jak do jego domu zastukało dwóch Marokańczyków o podejrzanym wyglądzie, przyprowadzając ze sobą wariatkę, podającą się za córkę pisarza, którą ten zamiast wyrzucić z domu, przyjął herbatą? A z drugiej strony wiemy, że moglibyśmy tu otrzymać smakowity kawałek Bowlesa, coś, co byłoby kontynuacją jego Autobiografii, którą przecież skończył wcześniej, zamiast takich jednozdaniowych podsumowań całego tygodnia.
Adam Wiedemann, autor posłowia, dokonuje karkołomnego porównania życia Milosza i Bowlesa, prawie równolatków, podkreślając żywotność Noblisty i zmęczenie autora „Pod osłoną nieba”, w latach powstawania tych zapisków. Można i tak, tylko po co – przecież wiadomo, że losów się nie zestawia – można co najwyżej je systematyzować. Z ochotą przeczytałbym uwagi Bowlesa do kręconego filmu, który powstawał przy jego udziale, a który tak bardzo mu się nie podobał. A jednak to właśnie ten film wykreował na nowo Bowlesa jako pisarza, którego warto czytać.