Jo Nesbo wygląda jak dopiero co wypuszczony z więzienia buntownik. Umysł analityczny, dokładny, pedantyczny z poczuciem humoru. 51 lat. Kręciłem się wokół tego Nesbo parę miesięcy, nie wierząc w skandynawski wybuch kryminalny, bo jeden Mankell w zupełności zapewniał rejonowi dobrą sławę. Na Targach Dobrej Książki jednak się skusiłem i za drugim podejściem kupiłem Czerwone Gardło, jak to sławią na okładce – norweski kryminał wszechczasów. Pan z wydawnictwa, Dolnośląskiego zresztą, wprowadził mnie klasycznie w błąd, bo wyraźnie mu powiedziałem, że chcę pierwszą część cyklu, a dostałem drugą, co świadczy jeszcze raz o tym, że wierzyć nie należy nikomu, nawet pewnym siebie fachowcom, a co dopiero kobietom.
Kryminałów pana Nesbo jest na rynku osiem, więc podpowiem początkującym, że pierwszą z serii książek są Karaluchy, a potem tzw. Trylogia z Oslo czyli Czerwone Gardło, Trzeci klucz i Pentagram. Kto się przywiązuje do bohatera literackiego – ja! – ma okazję pobyć z Harrym Hole, wysokim, bezczelnym, dowcipnym i pijącym policjantem. Da się lubić bardziej niż Wallander, który czasem przypominał zrzędzącą, zmęczoną życiem kurwę. Nie sądziłem, że to napiszę, ale Nesbo jest lepszy od Mankella, przynajmniej po przeczytaniu tego „kryminału wszech czasów” (a czy tego nie pisze się czasem razem?). Myliły mi się w końcu nazwiska, gmatwały losy, nie znosiłem fragmentów wracających do wojny, lekko irytowały niekonsekwencje w postępowaniu inteligentnych bądź co bądź bohaterów (np. kiedy policjantka odkrywając zdrajcę i wiedząc, że tenże domyśli się, że ona wie, beztrosko daje się zatłuc w ciemnej uliczce). Dramatyczniej byłoby inaczej skończyć, bo finał się rozłazi a zapowiadał się hollywoodzko – Hole wpada do Radissona, ojciec pięknej kochanki Hola (tak, tak, to on – zawsze zdradzam kto zabił), w oknie z cennym karabinem i tutaj już kilka wariantów do wyboru. Ale podobno Martin Scorsese przymierza się do ekranizacji jednego z kryminałów Nesbo i znając Amerykę, zrobi się z tego klasyczny film sensacyjny, choć wolałbym żeby kręcił to np. Michael Mann.
Robię już miejsce na półce – jak przelecę po nomen omen – Gorączce Michniewicza (niestety zbyt wykreowana, słabsza od Samsary) wezmę się za Karaluchy a potem już z górki.
Nie mogę sobie poradzić z Dziennikiem Mrożka – dotarłem w bieganio-słuchaniu do roku 1976-ego i mam dosyć. To tylko marudzenie twórcy, odpadki, śmieci myślowe – bez tego Mrożek byłby pomnikowy, z dziennikiem jest żałosny. Będę słuchał do końca, nie poddam się, wybiegam i wypocę kolejne lata, byle szybciej… bo ja jestem proszę Pani taki, ze jak coś zacznę, to mierzi mnie nie skończyć, że jak coś już, to też dalej.
pisze się tak jak na okładce