Zanim Scott Jurek przyjechał do Polski promować swoją książkę,
byłem już po lekturze. Jeśli zapytacie czy warto to pewnie napiszę, że warto ją
przeczytać nawet jeśli nie biega się ultra maratonów. Ja nie biegam. Moje pięć przebiegniętych maratonów to jedynie pretekst, żeby poznać jak bieganie może stać się filozofią życia a przejściowy wegetarianizm to tylko kaprys i sprawdzian, swoista próba zmierzenia się z zakazem, jak rzucenie palenia albo postanowienie, że przestanę
słodzić kawę. Dla Jurka bieganie to styl życia i sposób na robienie tego, co
sprawia przyjemność i do czego jest się predestynowanym. (jakie ładne słowo –
zawsze myślałem, że się pisze „predystynowanym”, ale człowiek uczy się całe
życie).
Każdy czasem sobie stawia pytanie dlaczego biega, ale Jurek już
nie musi się o to pytać – on biega bo nic innego nie daje mu takiej
przyjemności, no może oprócz namawiania nas, że komosa po inkasku jest smaczna.
To książka o jego życiu, oczywiście sfermentowana z tego co chciał powiedzieć z
tym co musiał. Zestawiam tę książkę z refleksjami Murakamiego o bieganiu i
widzę jak wiele tu podobieństw charakterów, jakby wszyscy biegacze mieli gen
uporu, systematyczności i tej masochistycznej przyjemności z cierpienia, ale
cierpienia, które w końcu daje najniezwyklejszy w świecie zastrzyk radości.
Z niespodziewaną przyjemnością czytam teraz korespondencje
Houellebecqa z Levym (Wrogowie publiczni) zastanawiając się jak pisałby o
bieganiu abnegat Houellbecq, jak wpłynęłoby to na jego życie, poglądy i
stosunek do literatury. Jedni biegają inni piją wino, a ci co robią i to i to,
czasem piszą, co o tym sądzą. Pewnie, że podziwiam Jurka, bo jest zwycięzcą, do
tego nawet sympatycznym. Pobiegł poznański maraton wraz ze swoją żoną, trenował
z ochotnikami, nie pozował na iron mana i bufona, co zdarzało się francuskim pisarzom
nie raz – Jurek jest zwykły i tak też napisał książkę. Sięgnął do podstaw, do
rodziny, przyjaciół, pokazał nam laurkowy schemat, który wyjdzie spod pióra
każdego, kto sięgnie po opisywanie swojej młodości – ale jak jest naprawdę,
wiemy my wszyscy – życie nie składa się jedynie z tego co chcielibyśmy o nim
napisać, ale z tego, z czym budzimy się codziennie, niektórzy o 6.30 a inni o
9.00.
Czytając Jurka pod koniec traciłem cierpliwość, bo jakoś skręcił w stronę
rozmywania fascynujących historii swoich biegów, z których mógł spreparować niezły
thriller – o wiele bardziej chciałem czytać jak wygrywał, jak walczył ze sobą i
co działo się w trakcie tych morderczych wyczynów. Tak właśnie dzieje się w
Urodzonych biegaczach, gdzie dochodzi specyficzna metafizyka, czyli to co lubię
w tego typu literaturze, choć wiem, że to ułuda i patos, ale jakże pięknie nas
kształtuje. Trud i udręka przesycone jakąś determinacją sięgającą dna duszy,
uchwycenie czegoś niematerialnego w wyzwaniu, wszystko to, co pojawia się w
końcu każdego przezwyciężenia słabości – to jest sedno dobrej literatury o
bieganiu. Jurek zanurzył się w tym bardzo dobrze, ale nie sięgnął w końcu po
całą pulę – albo brakło zmysłu Friedmanowi, który za Jurka to napisał, albo
Scott do nas jeszcze wróci, bo przecież to nie koniec jego życia.
To chyba nie dla mnie.. 😉
W zdrowym ciele zdrowy duch, nic nie „oczyszcza” lepiej myśli niż ruch. Ci, którzy biegają widzą w tym taką samą pasję i sposób na siebie jak ludzie czytający książki…