Wrogowie publiczni.

Wydałem 4 dychy na Rynku w Krakowie bez zastanowienia. Dołożyłem Bieńczyka, nie, żeby przypodobać się młodemu, lekko zarośniętemu sprzedawczykowi, nadmiernie uprzejmemu, wiecie, z tych, co to się za nimi nie przepada, z tą ich nadgorliwością i nadskakującą estymą, choć my wiemy, że czynią to jedynie odruchowo, bo tak ich wyuczono. No dobrze, widać po nim było, że się stara.
Już jak mi Varga podsunął tekstem w Wyborczej tę książkę wiedziałem, że ją pożądam, ale wówczas pożądałem jedynie faktów o Houellebecqu.
Panowie zaczęli wymieniać się mailami na początku 2008 roku i pisali do siebie pół roku; nie wiem, czy z miejsca z myślą o publikacji, chyba tak, bo jest tu kreacja, jest redakcja i pewnie jakieś poprawki, ale tak naprawdę piszą do siebie otwarcie i bez nadmiernej stylizacji. Levy to „intelektualista”, cokolwiek to znaczy, ale czytając jego teksty widzimy jak daleko nam do ogarnięcia tej wiedzy w nim, tego ładunku, który nabył przez całe życie – my, konsumenci newsów w TVN24, my, zagubieni w serialach telewizyjnych.
27 stycznia 2008 roku Michel pisze pierwsze zdanie: „Wszystko, jak mówią, nas dzieli – z wyjątkiem jednego, jesteśmy obaj osobnikami godnymi pogardy. Pan, specjalista od chwytów poniżej pasa i medialnych błazenad, wszystkiemu przynosi ujmę, nawet noszonym przez siebie białym koszulom. (…). Jest pan filozofem pozbawionym głębszych przemyśleń, choć nie bez towarzyskich stosunków, a ponadto autorem najbardziej żałosnego filmu w historii kina”. Prowokacyjne otwarcie, ustawienie się w pozycji, z której można napisać już wszystko i rozprawić się ze światem, bo przecież nie ze sobą. Obaj znają swoją wartość i ten żartobliwy ton z początku pozwala im pisać o wszystkim. Przyznam się, że czasem miałem kłopot z odróżnieniem kto akurat pisze, tak dostrajali się do siebie, jakby bez skrępowania dokonywali wiwisekcji dzieciństwa czy relacji z rodzicami.
Czasem zastanawiałem się jak im się chciało, po co to robili, dlaczego Levy wystrzelił z filozoficznym tekstem, który przygniótł Houellebecqa doszczętnie, dlaczego tenże czasem pisze bzdury o Rosji, Czeczenach, jakby nie do końca zastanowił się nad tekstem. Levy potrafi siegnać naprawdę głęboko, Michel woli błysnąć literacko, spierają się, a tak naprawdę tokują, różnią się, a w rzeczywistości sprawia im to rozkosz. Rozmowa o religii fascynuje. Wstrząsające historie ich doświadczeń szkolnych, relacji z rówieśnikami, kiedy stawali po stronie tych „dziobanych przez stado kur”, bo w stadzie zawsze są ci, których prześladujemy, stosunek do Żydów i emocjonalny tekst Levego o zdaniu Goethego przytoczonym przez Michela: „Lepsza niesprawiedliwość od braku porządku” – to wszystko doskonała pożywka dla czytelnika lubiącego coś więcej ponad literackie fantasmagorie, choćby w najlepszym stylu.
Ile się tego u nas sprzedało? „Krytyka polityczna” wydała to bez żadnego komentarza, bo po co? Na okładce jedynie krótkie notki o autorach i ten znienawidzony przeze mnie komentarz, umieszczany przez wydawców, opinia jakiegoś ważnego „czynnika” w tym przypadku jedno zdanie z New York Timesa: „Szaleńczo zabawny duet”. Czy ja wiem, czy to jest takie zabawne? Na pewno robi wrażenie rozmowy mężczyzn, którzy potrafią wzajemnie się docenić i jednocześnie mogą się odsłonić, oczywiście na tyle ile chcą, a uwierzcie mi, że chcą bardzo. Nie potrafili by tak rozmawiać – na szczęście mogli do siebie pisać.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.