Nie jest debiutantką. Na okładce informacja o trzech wcześniejszych książkach. To samo wydawnictwo SOL, rozszyfrujmy ten skrót (jak kiedyś Moczulski w sejmie): Sol Omnibus Lucet, czyli że słońce świeci dla wszystkich, a tak naprawdę wydawnictwo firmują Monika Szwaja i Mariusz Krzyżanowski – kim jest Pani Monika wiemy, kim jest Pan, nie.
Zawsze sobie wmawiam, żeby być ostrożnym w pisaniu o książkach debiutantów, bo przecież wielu zaczyna a niewielu kończy, do tego pisanie to przygoda, a wydanie to najczęściej zgryzota i rozczarowanie. Ciekawy jestem jakie są nakłady takich książek, ile się tego sprzedaje i czy się zarabia? No ale to tylko takie tam dywagacje.
Książka Agnieszki Krawczyk ma wszystkie wady debiutantów, choć widać już, że autorka okrzepła i czegoś się nauczyła. Warsztatowo nie najgorzej, zdania zgrabne, styl potoczysty, bez zgrzytów, płyniemy wartko i bez mielizn. Przyznam się, że książkę przeczytałem, co się nie zdarza przy książkach bardzo złych, przeczytałem szybko, w dwóch podejściach, można powiedzieć że ją przeleciałem, czasem przeskakując po kilka stron, bez utraty wątku, ślizgając się po kartkach, zahaczając o wydarzenia, nie gubiąc sedna a omijając dłużyzny niepotrzebne. Bo właśnie ta książką jest okropnie zamulona: zdaniami, faktami, jest opowieścią której brak napięcia, pomimo, że autorka stara się nasycić treść niezwykłościami, to jednak te dziwactwa nie fascynują, bo są jakieś mdłe i rozwleczone. Formuła ulubiona przez początkujących autorów to reminiscencje, powrót do przeszłości, kiedy trzeba opisać wszystko, kiedy się ględzi i nudzi o rzeczach mało istotnych. Czego tu brakuje? Brakuje tu duszy, serca, brakuje czegoś co wciąga – czytając zapowiedzi spodziewałem się że w książce znajdę Kraków fascynujący, Kraków sprzed 50-lat – to są obietnice bez pokrycia.
Wreszcie sobie uświadomiłem, że to jest książka dla młodzieży; 13-15 lat to wiek, w którym jest się w stanie przyjąć bez zmrużenia oka całą historię, polubić mdłego Filipa i nie zauważyć nudnych opisów. Ale dzisiejsi 13-latkowie siedzą przed komputerem i ani im w głowie czytanie „Dziewczyny z aniołem”. Natomiast gdybym to ja dostał tę książkę w roku 1974, w roku pamiętnym dla naszej reprezentacji w piłce nożnej, a także dla niektórych czytelników, niekoniecznie literatury polecanej, w roku, w którym niezłą atrakcją był rowerowy rajd szlakiem orlich gniazd na rowerach-tandemach, więc gdybym miał przeczytać książkę wtedy, zrobiłbym to z pewną przyjemnością, co jest naprawdę niezłą rekomendacją, pomimo wcześniejszego marudzenia o niedociągnięciach. Przecież zawsze będę powtarzał – lepiej jest napisać własną książkę niż przeczytać złą.