David Bowie wydaje nową płytę.

Wreszcie z ulgą
dobrnęliśmy z Trumanem do niechybnego końca, jego oczywiście i nawet nie wiem,
czy nie należałoby napisać, że koniec ów był raczej niechlubny. To był koniec
smutny, żeby nie powiedzieć żałosny. Capote wykończył się, lekko przekroczywszy
60-tkę, a czytanie o tym upadku przypominało pocieranie styropianem o szkło.
Ale są i tacy co to lubią. Na szczęście w przeddzień ukazania się najbardziej
oczekiwanej płyty tego roku, Capote skonał na własne życzenie i mogliśmy rozpocząć
rozglądanie się za czymś nowym, odświeżającym i mniej traumatycznym.
Na wadze decyzji, na tych
szalach możliwości kładę więc Jaume Cabre – ten ma swój ciężar, bo i okładka
twardawa, stron prawie 800 a i kartki szorstkie poślednią klasą papieru – szala
przechyla się niebezpiecznie, ale zanim książka zacznie się na dobre, musimy
przebrnąć przez 14 stron z uwagami tłumaczki, spisem treści, spisem nagród dla
autora, dedykacji i mott bez liku. Pilch, a może i inni wierzą w syndrom
pierwszego zdania – ja jakoś nie potrafię mu ulec, prędzej przeczytam całą
stronę, dalej jestem nieufny i węszę wokół, bojąc się, że podstępnie wdam się w
niczym nie uzasadniony układ z literaturą, na którą ostatecznie nie będę miał
ochoty. Mimo wszystko zerknijmy: „Dopiero wczoraj wieczorem, idąc zmoczonymi
deszczem ulicami Vallcarki, zrozumiałem, że przyjście na świat w tej rodzinie
było niewybaczalnym błędem”. To nie jest mistrzostwo świata, to raczej tania
sztuczka z tym „niewybaczalnym błędem”, zagrywka drugorzędnego wyrobnika,
efekciarstwo mające wywołać uśmieszek, zmrużenie oka, jakby do nas Jaume mówił:
dalej też będzie śmiesznie, zabierzcie mnie ze sobą. Nie dałbym się w to
wszystko wrobić, jednakże kapitał oczekiwań oraz zbudowana podświadomie
misterna siatka promocyjna trzymają mnie za pysk niczym szara wilczyca swoje
szczenięta. Tak więc Cabre wchodzi na scenę i oby nie okazał się jakimś tam
marnym naśladowcą katalońskiej dumy, jaką niewątpliwie jest drużyna piłkarska z
miasta opisywanego przez autora.


Nie ukrywajmy, że kolejny
autor cieszy się specjalnymi względami z dosyć prozaicznych powodów i że do
niego podchodzę wyjątkowo bezceremonialnie – będziemy mieć tylko jedną próbę,
jedno podejście, które pozwoli coś uchwycić, albo spadnie w nicość. Sandor
Marai jest Węgrem i nie przypominam sobie żadnego pisarza z tamtych stron, tym
bardziej piszącego pewnie w takiej manierze środkowoeuropejskiej, która
przypomina rozwlekle smutną grudę ziemi, spod której usiłuje się przebić styl,
zagmatwany los, niedołężna historia i przypominający cienie bohaterowie.


I o ile nic nie jest w
stanie odwieść mnie w poniedziałek od zakupu, najzupełniej legalnie, najnowszej
płyty Davida Bowie, to tak samo nie oderwiecie mnie od kryminału Wrońskiego, bo
czyta się to smacznie, z nutką żalu, że pewnie na kolejną przygodę
Maciejewskiego trzeba będzie czekać ze dwa lata, to jednak zawsze mam w
obwodzie jeszcze dwie nieprzeczytane pozycje Nesbo.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.