Literacko bardzo dobry czas, czyli czas bez książki głównej, czytanej obowiązkowo, niejako z przymusu, żeby coś stwierdzić albo czemuś zaprzeczyć. Czas na dokańczanie, zamykanie pozycji otwartych wcześniej, z różnych powodów odsuniętych. Ale też czas, żeby zabrać się za pozycje zapomniane od lat, czekające lepszych czasów, które i tak nigdy nie nadchodzą, bo jak wiadomo od dawna, przyszłość jest niejasna i nie ma co liczyć, ze kiedyś będzie lepiej.
Zacznijmy zatem od Brodskiego.
Kiedy na wyciągnięcie ręki nie miałem nic, ruszyłem w świat półek, przy okazji jakiejś policzonych, a więc moich 27 półek, gdzie książki stoją w rzędach pojedynczych rzadziej już, a częściej podwójnych, więc ruszyłem niczym Justyna Kowalczyk ze stopą złamaną, zrezygnowany, że powinienem dokonać wyboru, którego tak naprawdę dokonać mi się nie chce, bo przecież i tak niedługo zdobędę jakoś Bator albo Twardocha, te dwa nazwiska ciążące mi od dawna, ciążące niespełnieniem, rozbudzoną chęcią, ale i obawą przed rozczarowaniem. I jak tak biegłem wzrokiem ku tym 27 półkom, niemal natychmiast wyjąłem książkę, którą nie pamiętam gdzie kupiłem, ile za nią dałem, a nawet kiedy to uczyniłem. Solomon Wołkow rozmawiał z Brodskim na przestrzeni wielu lat i powstała z tego doskonała biografia poety, którą czytam z przyjemnością, bo Brodski od dawna jest ze mną, można powiedzieć od czerwonego tomiku Literatury na świecie, wydanego po Noblu, a zapamiętanego już do końca, jako element mojego wyposażenia wojskowego, (w czasie służby), wydany w lipcu 1988 roku, a znając cykl wydawniczy wówczas, mogłem go kupić w sierpniu bądź wrześniu, czyli już w miesiącach względnego spokoju, z obiadami w kantynie. Potem już Brodski runął na mnie przede wszystkim Zeszytami Literackimi, ale to zupełnie nie jest temat na dziś.
Rozmowy z Wołkowem, na emigracji, oddają ten fantastyczny stan ducha poety, który mając taki plebejski wygląd, połączony z bezpośredniością w byciu, palący i pijacy wódkę jak zwykły ruski obywatel, zdawał mi się bardziej proletariuszem niż autorem subtelnych śpiewów poetyckich, śpiewów, bo jak ktoś słuchał poetę, to wie o czym piszę. I znowu widzę Brodskiego z Andrzejem Drawiczem, jak siedzą na trawie i piją wódkę rozmawiając o poezji, mówią ważne rzeczy a komary tną jak diabli.
Nie napiszę nic o wierszach Brodskiego, o esejach także, bo przecież o tym już było także na tym blogu. Josif rozprawia się też niejako z tym słynnym na cały świat stenogramem z procesu, gdzie władza sowiecka sądziła poetę za to że poetą jest – Brodski mówi, że to dla niego nie miało żadnego znaczenia, że tak naprawdę ten publikowany fragment, to było nic, wobec tego, co działo się jeszcze przy okazji tego procesu. W ogóle stara się zdemitologizować tamte czasy, które uważa za najlepszy okres w swoim życiu, że 3 lata na zesłaniu to był piękny czas a rozmowy ze służbami radzieckimi to inteligentna gra, choć w perspektywie więzienia czy szpitali psychiatrycznych, wyglądać mogą na przygodę. Kiedy proponują mu współpracę i donoszenie na kolegów zgadza się, pod warunkiem, że dostanie stopień majora oraz pensję; opowiada o pracy w czasie ekspedycji geologicznych oraz pracy w kostnicy: „rozcinałem trupy, wyjmowałem wnętrzności, a potem znów zaszywałem”.
Oczywiście poezja jest tu obecna cały czas, panowie dyskutują o Cwietajewej, ulubionej poetce Brodskiego, o Audenie, Froście, Achmatowej – Brodski jest erudytą swojskim, choć skończył 8 klas tłumaczy świat poetycki lepiej niż akademicy, bo jest bardzo bezpośredni i naturalny.
A do tego słucham „Złego”. Kondrat czyta cienkim głosikiem, dobrze czyta, ale ja nie wiem, czy to co ja mam, to specjalny wybór dla Agory, fragmentów książki, czy też nie udało mi się zdobyć całości – czy ktoś wie coś na ten temat? Książka to gruby tom z małymi literami, to wielogodzinne czytanie a audiobook zdaje mi się mocno okrojony. Kompletnie nic nie pamiętam z mojego czytania Tyrmanda w latach 80-tych, ale współcześnie ta proza odnosi się do czasów równie zamierzchłych co wojny napoleońskie i traktowana może być jedynie jako opis obyczajów sprzed 60 laty, albo jak pisał Gombrowicz: „Tyrmand! Talent! To jak warszawska bosa dziwka w oczach wyrostka, jak tłusta warszawska kuchta w oczach uczniaka, jak kurwa pijana w oczach ulicznika. Brud i taniocha – a pożądane i zachwycające! Jakiż sex-appeal ma ta saga, na 300 procent warszawski, ten sam co niegdyś czaił się w bramach kamienic na Hożej, czy Żelaznej – ale wówczas tylko się czaił – teraz wybuchnął!”
Zestarzało się to co nie znaczy, że się skiepściło. Podobno jest plan, żeby nakręcić film w reżyserii Xawerego od Wojny polsko-ruskiej. Jakby co, trzymamy kciuki.