Przeleżała się Sońka po przeczytaniu, długo kazałem jej czekać, za długo. Najbardziej oczekiwana premiera wiosenna, szybka lektura, bo i mało w niej słów, w porównaniu z Ośćmi; oczekiwania ogromne i jak zawsze: za dużo chcemy niż dostajemy.
Przecież nie będę opisywał co w Sońce siedzi, każdy zainteresowany, nawet jeśli nie czytał, miał okazję dowiedzieć się o czym traktuje. Karpowicz pisał książkę długo, prawie osiem lat, w międzyczasie pojawił się ten już rozpoznawalny styl, ta proza wykrystalizowała się w nim, stała się jego znakiem rozpoznawczym – za to go kochamy, za to podziwiamy, chcemy pisać tak jak on. A tu Sońka. Biegniemy poszukiwać Karpowicza w Karpowiczu ale go mało, właściwie dostajemy nowego Karpowicza, albo może starego, bo przecież dawno rozpoczął Sońkę a dopiero co ukończył. I poskracał, wydestylował, jak mówi, tekst, okroił, ze zbędnych momentów odarł, pozostawiając miąższ. Jeśli mogę przypuszczać, a chyba tu mogę, autor miał okazję uderzyć w nas mocniej tą Sońką, ale sobie wymyślił skrót i esencję; ach gdybyż ją wypełnił bardziej, gdyby się rozpisał – to co byśmy dostali? Kto wie.
Mnie w Sońce uderza komplikacja: zestawienie losów starowinki, która w każdym odbiorze społecznym, jest kimś lepszym, z człowiekiem w mercedesie, miastowym do tego artystą, czyli gorszym, bo dziś artyści to nieroby i obrazoburcy, a do opinii publicznej sztuka przebija się jedynie z okazji skandalu z wystawieniem „Golgoty Picnic”, nudnej szmiry, którą pozbawiona tolerancji grupa, wsparta prawdziwymi Polakami, kibolami oraz Kościołem, podnosi do rangi wydarzenia, przy którym może pokazać swoją siłę i bezradność reszty świata w zetknięciu z ciemnotą albo raczej bezdenną głupotą.
Sońka opowiedziała historię miłosną, ale co to za historia, co to za miłość? Facet na motorze bierze ją gdzie chce i jak chce, widać mu się podoba, a ponieważ jest hitlerowskim okupantem, grzech ten staje się po dwakroć przeklętym. Trywializując – młodzi tarzali się po krzakach, z tego wyrosła w Sońce miłość na całe życie, czekała żeby wreszcie komuś o tym opowiedzieć, a ponieważ trafiła na reżysera, który na manowcach już swej mdłej sztuki był, więc się chwycił Sońki i z niej zrobił wydarzenie, tymczasem Sońka umarła.
Historia tej kobiety, choć dramatyczna, jej los żałosny, młodość okrutna, starość jak to starość, gorzka, więc historia Sońki banalna, dopiero opisana nabiera gorączki i smaku. Każdy w sobie nosi historie nie z tej ziemi, nie każdy ma okazje się z tej plątaniny losu wyodrębnić. Sońka przeżyła uniesienie, które starczyło jej na całe życie i pod tym względem miała szczęście, bo wielu nie przeżyje nigdy nic wartego wspomnienia przy ognisku z pieczonymi ziemniakami lub choćby przy kaszance z grilla.
I o co tyle hałasu? O tę prozę może, tę sztukę pisania, którą Karpowicz posiadł, bo przecież czego jak czego, ale talentu nie odmówimy pisarzowi. Książkę zadedykował „dobrym ludziom”, czyli komu? Wszyscy jesteśmy dobrymi ludźmi, no może poza idiotami. Historia dziewczyny zakochanej w Niemcu trafia na deski teatralne, wzbogacona efektami jak ze spektaklu Klaty, robi się z niej produkt tymczasowy, wydarzenie sezonu, ktoś się na niej wzbogacił, ktoś zyskał nikt nie stracił. Bohaterka nie zdaje sobie sprawy, że to czym żyła przemielono i wypluto, ona i tak by z tego nic nie zrozumiała, poza może tym, że gdyby miały się powtórzyć w innym świecie te upojne noce, poszłaby w to bez wahania, bo nic innego nie potrafiła robić tak dobrze, jak ulegać namiętnościom.