Kiedy z przyjemnością smakowałem coraz to bardziej niezwykłe przygody Teofila Olkiewicza, durnia, którego cechy charakteru choć przerysowane, zwłaszcza jeśli chodzi o ilości wypijanego alkoholu, odzwierciedlały jednak nasze pojęcie o milicjancie egzystującym w głębokiej komunie, więc zauroczony niezwykłym humorem przygód tego pijaka w mundurze, jakoś sobie odpuściłem nową serię powieści kryminalnych Ryszarda Ćwirleja, osadzoną w przedwojennym Poznaniu.
Tymczasem w ciągu trzech lat pisarz zaserwował nam aż trzy tomy retro kryminałów, gdzie postacią wiodącą był komisarz Fischer, ale w tle pojawiały się jak duchy przodkowie bohaterów milicyjnych powieści. W końcu postanowiłem zmierzyć się z tym cyklem i tak się złożyło, że trafiłem na tom ostatni, którego akcja toczy się po przewrocie majowym Piłsudskiego.
Na końcu tego tomu, liczącego o zgrozo ponad pięćset stron, autor wyjaśnia skąd wziął się pomysł na to, żeby w przygody Fischera wtłoczyć ojca naszego ulubionego pijusa. W „Kwestii krwi” Wrońskiego pojawia się gdzieś w tle postać Anastazego Olkiewicza i chcąc nie chcąc, Ćwirlej miał już bohatera, który przybywa do Poznania z Zamojszczyzny, a do tego w pociągu poznaje swoją przyszłą żonę Klementynę, co jak wiemy zaowocowało narodzinami Teofila.
Rzecz jasna Anastazy to kopia Teofila, choć tak naprawdę trzeba by napisać, że jest akurat odwrotnie, a do tego, żeby już usatysfakcjonować czytelnika, który jak wiemy uwielbia analogie, Ćwirlej dorzucił nam jeszcze Grubińskiego Tolka oraz oczywiście rudego Zenka Brodziaka. Kto pasjami czyta Ćwirleja domyśli się, że ta komitywa Olkiewiczów, Brodziaków i Grubińskich, trzymać się będzie razem aż do upadku komuny.
Komisarz Antoni Fischer musi rozwiązać zagadki pozornie nie związanych ze sobą morderstw: najpierw znajdują się zwłoki właściciela zakładu pogrzebowego Alojzego Kaczmarkiewicza, wuja Olkiewicza, a potem ginie Olgierd Widecki, mecenas związany z ruchem narodowym. A jesień roku 1926 jest szczególna, ponieważ krążą pogłoski o wizycie samego Marszałka w Poznaniu, i staje się jasne, że niezbyt lubiany w Poznaniu Marszałek, będzie szczególnie chroniony przez policję, co Antoni Fischer przyjmuje do wiadomości wraz z odpowiedzialnością za bezpieczeństwo w czasie wizyty.
Jak już wspominałem książka jest wyjątkowo gruba, jakby pan Ryszard szedł ramię w ramię z większością teraz piszących autorów kryminałów, którzy wielkość książki przedkładają nad jej jakość. Pięćset stron nie może ustrzec się przed gadulstwem i komplikacjami, a gawędziarski ton opowieści Ćwirleja czasem irytuje, bo chcielibyśmy, żeby wreszcie coś się zadziało, żeby się skondensowało i zachwyciło. Ta przedwojenna historia przez swoją rozległość, bo mamy tu też reminiscencję z wojny polsko-bolszewickiej, słabo nam podpowiada motywy zbrodni, możemy się czasem pogubić, choć wystarczy pamiętać kto jest komunistą. a kto narodowcem.
W „Już nikogo nie słychać” gwara poznańska nabiera jeszcze dodatkowego charakteru, jakby w Polsce Ludowej złagodniała, ale przed wojną kwitła w najlepsze. Ryszard Ćwirlej nie traci dobrej formy, może czasem ją obniża, rekompensując nam wszystko dowcipnymi dialogami i scenkami obyczajowymi. Z pewnością kiedyś uzupełnię lekturę o dwie pierwsze książki z przygodami przedwojennymi Fischera, choć jak znam życie, to autor będzie równolegle opisywał pijackie losy Teofila i Anastazego, więc może wystarczy być tylko na bieżąco.