Wódczany raj Teofila Olkiewicza.

Śliski interes” czekał na podręcznej półce, ciesząc perspektywą nieuniknionego czytania – był jak deser po Bondzie i skwarki na ciemnym chlebie „Mocka”. Z góry wiedziałem, że przygoda z Ćwirlejem będzie jazdą wesołą, rozrywkowo-wspomnieniową, będzie przyjemnością, którą warto sobie dawkować. A do tego w zapasie mam dwie książki, które Ćwirlej napisał niejako obok głównego nurtu przygód milicjantów z Poznania i Piły, czyli „Jedyne wyjście” i „Tam ci będzie lepiej”, gdyż wcześniejsze sześć kryminałów milicyjnych Ćwirleja przeczytałem i nie pożyczam.

W „Śliskim interesie” znajdziemy szereg nawiązań do ostatnich śledztw i losów bohaterów, zaprezentowanych nam w: „Śmiertelnie poważnej sprawie” z 2013 roku, oraz wydanej rok później „Błyskawicznej wypłacie”, ale nie przeszkadza to czytelnikowi w dobrej zabawie. Czytelnicy polubili przystojniaka Brodziaka i jego kumpla Grubego Rycha, Freda Marcinkowskiego, który tym razem pojawia się epizodycznie, oraz Teofila Olkiewicza, nagle wyniesionego na gwiazdę ekipy kryminalnej, której zadaniem ma być rozwiązanie problemu chrzczonej wódki oraz dziwnych przypadków bezczeszczenia zwłok, zwłaszcza, że są to trupy przywiezione ze zgniłego zachodu.

Studio_20161016_192903_resized

Olkiewicz prezentuje się tutaj nad wyraz okazale, a wymienianie jego sukcesów i triumfów śledczych, przysporzyłoby z pewnością rumieńców wstydu współczesnym policjantom z Archiwum X. Jeśli chodzi o wódę, to Teoś pije, ale powiedzenie, że Teofil pije, nie oddaje wcale charakteru jego picia – on pije na okrągło, nie je a pije, a pije wszystko, choć oczywiście najbardziej lubi czystą wódkę polską, od której na przykład lubi rozpocząć dzień. Teofil pije, ale nie bywa pijany – przeciętny pijak nie ma szans w starciu z chorążym, powiem więcej: żaden przestępca nie przechytrzy naszego Dyla Sowizdrzała, tego Szwejka na miarę swoich czasów. Teofil Olkiewicz jest idiotą, wałkoniem, leniem i cała jego egzystencja sprowadza się do tego, żeby gdziekolwiek skieruje go rozkaz przełożonego, mieć pod ręką zapas wódki. Sprawa rozwadniania przedświątecznego alkoholu  jest stworzona dla takiego ochlapusa jak Olkiewicz – zresztą rozwiązuje ją w sposób absolutnie perfekcyjny, przy okazji wzbogacając się o zapas wódy, który przeciętnemu Polakowi starczyłby do końca życia, a Teofilowi może starczyć na góra miesiąc.

Rozwiązanie wódczanych machlojek nie jest jedynym sukcesem policjantów z Poznania. W tle toczy się walka cinkciarzy o wpływy, a jak wiadomo przyjaciel porucznika Brodziaka, Rychu, jest przestępcą, którego z dolarowego biznesu, wyrzucają popierani przez SB kryminaliści. Służba Bezpieczeństwa, obecna we wszystkich książkach milicyjnych Ćwirleja,  jest rzeczywistą władzą w PRL-u, a jej agenci swoimi machlojkami i przekrętami prześcigają najgorszych bandytów. W powieści trup ścieli się gęsto i nie ma tu zlituj się nad sympatycznym bohaterem – zabić może każdy, nawet ciapowaty debil Olkiewicz.

Akcja toczy się w roku 1983, a kto pamięta tamte czasy, to wie, że niedługo po stanie wojennym, nikt nie wierzył, że dożyje  jakiejkolwiek demokracji. Jednocześnie to był taki dziwny czas, kiedy zdobycie pomarańczy czy papieru toaletowego zakrawało na sukces, porównywalny dzisiaj do obejrzenia Wiadomości bez grymasu zniesmaczenia.

Teofil, wezwany do trupa zakopanego w śnieżnej pryzmie, rozpocznie mozolne śledztwo, przy wtórze towarzyszącej mu wciąż piosenki, hitu tamtego czasu, a mianowicie: „Zacznij od Bacha” Zbigniewa Wodeckiego. Dywagacje Olkiewicza na temat tekstu piosenki, należą do najśmieszniejszych – finalna konkluzja, odpowiada charakterowi milicjanta – nie powinno być „zacznij od Bacha”, ale „zacznij od flachy” – oczywiście nie wspomnę o tym, że oburzony chorąży poprawia autora piosenki, sugerując, że prawidłowo, jak już, powinno się śpiewać „Zacznij od Bachy”.

Wspominając tu żeńskie imię, musimy napomknąć nieśmiało, o niesamowitym wręcz powodzeniu u młodych kobiet, tego grubawego, niechlujnego, w średnim wieku milicjanta, z zaczeską na głowie, które to kobiety zdobywa od niechcenia, wykorzystuje popisując się niespożytą energią seksualną.  Tu jakby Olkiewicz wymknął się Panu Ćwirlejowi z objęć, ale co tam, przecież lubimy tego obiboka, farciarza, prostego obywatela tamtych czasów. ,

Przestrzeń lat, od roku 1981 do 1989, a nawet dalej, jest jeszcze do zapełnienia milicyjnymi opowieściami Ryszard Ćwirleja. Chorąży Olkiewicz powinien umrzeć na marskość wątroby pod koniec trwania naszej socjalistycznej ojczyzny, ale nie odmówiłbym sobie przyjemności przeczytania o losach Teosia po upadku komuny. To dopiero byłby wstrząs dla zweryfikowanego policjanta – zlikwidowanie kartek na wódkę! No nie – tego ten sympatyczny pijak by nie zniósł. A zresztą kto wie, co nam zaserwuje mistrz Ćwirlej w kolejnej powieści?

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii i oznaczony tagami , , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

3 odpowiedzi na Wódczany raj Teofila Olkiewicza.

  1. ~Lina pisze:

    Zachęcam do przeczytania „Jedynego wyjścia” 🙂

  2. ~Fan Teosia pisze:

    ” Teofil Olkiewicz jest idiotą, wałkoniem, leniem ” i ” … ciapowaty debil Olkiewicz. ” za te oczywiste kłamstwa autor tych słów powinien mieć dożywotni zakaz czytania książek Ryszarda Ćwirleja !!!!!!!! Szczególnie tych w których prym wiedzie Teofil !!!

Skomentuj autor Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.