Sobota z Markiem Krajewskim. Wreszcie warsztat nadążył za historią, opowieść dorównała stylowi. Bardzo dobrze się czyta, bardzo dobrze wciąga. Można się czepiać uproszczeniu w rozwiązaniu zagadki, ale właśnie najtrudniej jest doprowadzić do finału w sposób na tyle zaskakujący, żeby czytelnik wcześniej umiejętnie pogubiony, zrozumiał na koniec logiczność narracji. Ale to potrafią tylko najwięksi z wielkich, a kompletnie nie potrafi np. Mankell.
Krajewskiemu przeszkadza trochę maniera i poza, stylizacja na kogoś kim chciałby być, jako autor – trochę to sztuczne ale dozwolone, bo przecież powinniśmy być tacy jak w snach a nie tylko przeraźliwie normalni, zwłaszcza przy śniadaniu. Właściwie to mało co mnie raziło, przebiegałem gładko przez strony, niecierpliwiłem się właściwie, smakowałem szczegóły, zwłaszcza, że akcja wrocławska rozgrywała się w pobliżu mojego domu, więc spokojnie pójdę na Piastenstasse 25 obejrzeć kamienicę z dwoma orłami. A z podręcznika profesora Kulczyńskiego uczyłem się w czasach, kiedy Wrocław jeszcze pachniał dawnym Breslau, ale wówczas nikt nie przypuszczał, że warto się w tym rozsmakowywać, jak Popielski w zimnej wódce.
Grzebanie w otchłaniach ludzkich przywar, zwłaszcza tych lubieżnych, w przypadku Krajewskiego pozwala nadać im jakiegoś posmaku niezwykłości i oryginalności – zbrodnia jest tu ohydna ale nie karczemnie głupia. A stróże prawa naznaczeni własnymi grzechami zdają się być stworzeni tylko po to, żeby lepiej zrozumieć degeneratów, którymi sami mogliby się z łatwością stać.