Ćwirlej u Wrońskiego.

Gdybym miał wymienić, co nie jest trudne, najlepszego obecnie, polskiego autora powieści kryminalnych, to bez wahania wskazałbym na Marcina Wrońskiego – pisarza, którego jednej książki nie skończyłem, ale zapewne dlatego, że była napisana na początku kariery pisarskiej, oraz że zmagałem się z nią na Kindlu. „Officium Secretum” ma wszystkie wady początkującego pisarza, z jednoczesnym urokiem, dającym nadzieję na przyszłość. Marcin Wroński, składający mi autograf na „Haiti”, podczas grudniowych targów książki, wspomniał o kończeniu współpracy z Zygą Maciejewskim, przy jednoczesnym zamiarze powrotu do dalszych losów bohatera w habicie. Rozumiem ten wybór, rozstania się z kimś, kto przyniósł sławę i pieniądze, rozstania z przyczyn bardzo ludzkich, bo kiedy już poznamy kogoś tak dobrze, kiedy go wymyślimy doszczętnie, przychodzi znużenie i chęć wykreowania całkiem nowych światów, kiedy wyobraźnia znów może się rozszaleć. Maciejewski przebył swoją drogę i choć znalazło by się w jego życiorysie kilka białych plam, to jednak jeśli już znamy datę jego śmierci, przydałoby się związać ją z ostatnią, rozwiązywaną zagadką kryminalną. Uśmiercić bohatera na kartach książki, wplątując go w zabawę z mordercą nie jest łatwo, może nam zadrżeć ręką, ale co tam, zróbmy to, choćbyśmy zostali posądzeni o efekciarstwo i wyklęci przez rój wielbicielek.

DSC_2239 (2)

Po tej delikatnej sugestii, co do kolejnej przygody komisarza, wracamy do sedna tarczy, czyli najnowszej książki lubelskiego pisarza. W Kwestii (Kwestji?) krwi autor sięgnął do wczesnych lat kariery Maciejewskiego i wysłał go jako nieopierzonego policjanta do Zamościa. Powojenne losy Zygi nie dają nam tylu smaczków co te przed zmianą systemu politycznego – komisarz po wojnie jest śmieciem i nie może w pełni zaprezentować swojego charakteru, który tak bardzo lubimy, wziętego po trochu od Eberharda Mocka, a po trochu z fantazji Pana Marcina.

20141206_160734

Nie ma co streszczać wypadków zachodzących w Zamościu, kiedy to Maciejewski marzy o wyrwaniu się z tej prowincjonalnej dziury do wielkiego Lublina – opowiadanie książki to zła przywara, wypełniacz i niejednokrotnie złe interpretacje – w przypadku książek Wrońskiego, o czym już nie jeden raz pisałem, liczy się dobry smak i umiejętność przedstawienia intrygi w sposób na tyle ekscytujący, żeby czytelnik mógł w trakcie czytania uśmiechać się pod nosem. A to już zależy od sprawności pisarskiej, której niestety brakuje Krajewskiemu Markowi i jakoś ten rodak mój, nie może wskoczyć na wyższy stopień, a powiedziałbym nawet, że stopniowo się z tych stopni ześlizguje. Odwrotnie Wroński, wznoszenie się jest regularne i choć w ostatniej książce, nie ustrzegł się zawirowań, splątał akcję w niezłe supły, to jednak wybrnął na koniec sprawnie z wszystkich zasadzek i wskazał mordercę, choć nie mógł mu już nic zrobić.

Zagęszczenie w prowadzeniu bohaterów, mnożenie możliwości, wykręty i usilne łączenie ze sobą różnych wątków, przeszkadzają w czytaniu – kryminał powinien był przejrzysty i nie posklejany z wydarzeń, które łączą jakieś niewidoczne, niewyraźne powiązania. James Craig, piszący o londyńskim policjancie o skomplikowanym nazwisku Carlyle, (Londyn we krwi czy Milcz nawet po śmierci) pomimo prowadzenia w sposób przejrzysty swojej historii kryminalnej, dodatkowo daje nam na początku spis postaci oraz krótki opis funkcji, które je determinują. Jak coś zapomnę, to sobie doczytam.

W powieści Wrońskiego wszystko jest raczej poukładane, choć wybór sprawcy, ukrytego do końca bez szans na odgadnięcie, budzi mój opór, zwłaszcza, że przecież komisarz daje się wodzić za nos i tak naprawdę ponosi porażkę. To co lubię w książkach Wrońskiego, to lekkość budowania sytuacji oraz bezwiedny humor, połączony z realiami przedwojennej Polski, bardzo dobrze udokumentowany folklor obyczajowy i nostalgia za tamtymi czasami.

Już po raz kolejny Wroński robi ukłon w stosunku do swoich kolegów po piórze, umieszczając w swojej książce nawiązania do bohaterów, występujących w kryminałach rywali do nagrody Wielkiego Kalibru. Tym razem spotykamy niejakiego Anastazego Olkiewicza, i wszyscy, którzy znają książki Ryszarda Ćwirleja, domyślą się z miejsca, że musi on być ojcem niejakiego Teofila. „Błyskawiczna wypłata” to mój czwarty kontakt z pijakami z Poznania, a biegli w matematyce wyliczą, że do kompletu brakuje mi dwóch. Jestem w stanie potwierdzić wszystkie komplementy dla Pana Ryszarda, którego książki czytuję z wielką, satysfakcjonującą przyjemnością. I tym razem spędziłem kilka dni z tymi, proszę ja ciebie, wyrazistymi postaciami, które wiodą nas w czasy, w których wszystko było inne niż dzisiaj, chociaż minęło dopiero trzydzieści lat. Kto nie żył w latach 80-tych ma okazję dokładnie się dowiedzieć, jak wyglądał socjalizm, najbardziej zdemoralizowany system polityczny, którym rządziły prawa, o jakich filozofom się nie śniło oraz Służba Bezpieczeństwa.

DSC_2232 (2)

Czytam tak sobie te Ćwirlejowe kryminały, odnajduję smaczki, przypominam sobie realia, ale zawsze mnie fascynowała niezmierzona i nieograniczona zdolność Teofila Olkiewicza do chlania wódy w każdej sytuacji oraz w każdej postaci. Powiem więcej, Teofil Olkiewicz, gdyby pił tyle co w książkach Ćwirleja i żył naprawdę, z pewnością pobiłby rekord świata, zresztą chyba należący do naszego rodaka, w ilości promili alkoholu we krwi. Teofil pije o każdej porze dnia i nocy, czasem tylko pije, a jak nie pije to szuka okazji do wypicia – on nawet nie je, a tylko pije. Pół litra na głowę, to dla niego jedynie wstęp, do wypicia kolejnej butelki. Ja rozumiem, że w tamtych czasach wóda była gorsza, jak wszystko w socjalizmie, ale na miłość boską, tyle nie da się wypić i żyć normalnie. Bo ci wszyscy pijacy (w książce Ćwirleja pije każdy, tylko Jaruzelski podobno nie pije, dlatego nie cieszy się szacunkiem nikogo), żyją w malignie chęci napicia się, a jeśli wspominamy o kimś, kto nie znosi wódki, to pokazujemy go oczywiście, jak popełnia ten błąd i uchlewa się do nieprzytomności, co zresztą kończy się dla niego znalezieniem kobiety do życia.

A więc pijacki ciąg w książkach Ćwirleja jest sprzeczny z ustawą antyalkoholową, bo zachęca do picia, które to picie pozwala przeżyć jakoś te koszmarne lata zaraz po stanie wojennym. A do tego cinkciarze i kurs dolara, masa trupów i wszechwładna SB, która żyje poza prawem. Trójka sympatycznych bohaterów z Poznania wypełnia swoją misję w milicji obywatelskiej i rozwiązuje sprawę zrabowanych milionów w trakcie Mistrzostw Świata w piłce nożnej w roku 1982, o czym autor od czasu do czasu przypomina, zwłaszcza w sytuacjach, kiedy ktoś chce mecz obejrzeć, a wypadki sprawiają mu niespodziankę i to uniemożliwiają.

Oczywiście robienie z Teofila Olkiewicza pijaka i idioty jest posunięciem karkołomnym i co by nie powiedzieć samobójczym, gdyż postać jest tak ustawiona, żeby ją jednak polubić. A argumentów za tym nie ma zbyt wiele, co gorsza, tych przeciw jest znacznie więcej i żadna weryfikacja Teofila, nie skończyłaby się dla niego pomyślnie. A i sklepu z bronią za dziesięć lat nie otworzy bo za głupi. To może by go zrobić bohaterem i ukatrupić w jakiejś akcji u zarania Trzeciej Rzeczpospolitej?

Mam dziś chyba dzień podsuwania ulubionym pisarzom zakończeń, cokolwiek by nie napisać – dramatycznych.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii i oznaczony tagami , , , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

2 odpowiedzi na Ćwirlej u Wrońskiego.

  1. ~Jędrzej pisze:

    Bardzo zgrabnie napisane, z przyjemnością się czyta. Blog, znaczy. Książki Ćwirleja – wbrew chronologii wydawniczej – poukładałem sobie zgodnie z chronologią wydarzeń, toteż nie opisywałem ich standardowo, jak innych (np. komisarz Maciejewski 07) lecz datami, czyli „Milicjanci z Poznania 1983”. A Teofil Olkiewicz może być sobie pijakiem do woli, rzecz w tym, że milicyjne jego szczęście zawsze zawiedzie go w miejsce i o czasie, które są krytycznymi dla rozwiązywanej zagadki. To wystarcza, nawet gdy sam bohater ani zastanych okoliczności nie rozumie, ani też bystrością nie grzesząc całkiem fałszywe wysnuwa wnioski. Milicjanci z Poznania to ostatnio ulubiona moja lektura i aż żal, że właśnie kończę ostatni tom…
    Wbrew odczuciom autora bloga daleki jestem od bicia w dzwony na okoliczność śmierci (twórczej) Krajewskiego. Eberhard Mock to jednak twardziel, choć też pijak tęgi, niejedno wytrzymał, wprowadził swego stwórcę do panteonu polskiej literatury kryminalnej i z pewnością tamże Marek Krajewski (w moim przynajmniej przekonaniu) pozostanie. A może nawet awansuje i stanie – podobnie jak na mojej półce z książkami – zaraz obok Chandlera.
    Jedno jest pewne: obok Chandlera zaczyna robić się naprawdę tłoczno – i Ćwirlej, i Wroński, i Krajewski swoje powinni mieć tam miejsce. A przecież to nie jedyni polscy autorzy, których książki z zapartym tchem i wielką radością czytuję. Jestem wręcz skłonny postawić tezę, że pośród tandetnego i taniego rzemiosła obliczonego na zysk tylko i przywiezionego z krajów anglosaskich pisarze polscy ratują klasykę gatunku.

  2. ~Renax pisze:

    Mnie ta ostatnia książka Wrońskiego bardzo się spodobała. Do innych autorów polskich kryminałów retro dopiero się przymierzam. Takie zestawienie jest pouczające.
    Pozdrowienia od bardzo początkującej bloggerki.

Skomentuj ~Renax Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.