Broniewski.

Jestem literacko rozszarpany, między nic nie znaczące dziwadła, zaległości odkładane oraz nowości, które wypada. Mieć, znać, zaliczyć. Niedobre to jest we mnie, nie lubię być zmuszany, a przecież półka z nowościami stoi z niemym wyrzutem na wysokości wzroku.
A tęsknię dziko za klasyką, za znajomymi momentami, za pociągnięciami pióra zapierającymi dech, za tymi kafkowskimi początkami, jak wówczas, kiedy K. przybył. Wróciłbym do Stendhala, do Flauberta a nawet Tyrmanda bym chciał. Tymczasem przebiegłem się z Czarodziejską Górą i jakby mimochodem z Doktorem Faustusem, nie powiem, że rozczarowany – raczej zdumiony, że tak wiele tam jałowych dywagacji, głównie o muzyce a tak niewiele tych niesamowitych, diabelsko perfekcyjnych fragmentów, które tylko Mann potrafił prokurować. No ale dobrze, nie bardzo…
Tak więc jedyną klasykę staram się mieć na uszach biegając – obecnie rozprawiam się z Conradowskim „W oczach Zachodu”, które kiedyś mnie zadziwiło, bo wydawało mi się, że rozczarowanie „Lordem Jimem” przeniesie się również na „innego”, nie morskiego Conrada, a jednak polubiłem tę prozę – no może dlatego, że miałem 25 lat.
Ale do sedna zmierzajmy, podążajmy w stronę zaplanowanej opowieści, nie zasypiajmy odliczając do trzech, weźmy się wreszcie za Broniewskiego.
Niezmiernie zaciekawiony podjąłem rzuconą rękawicę wydawcy, żeby się skusić i zaintrygować osobą poety, rewolucyjnego bądź co bądź i kojarzonego z wódą, emfazą oraz uległością władzy. To doskonały chwyt, żeby ten pierwszy, erotyczny fragment wystawić nam na wabia, żebyśmy pomyśleli, że to będzie sensacja, metafizyczna powieść nabrzmiała czymś, czymś … no właśnie, nawet nie wiedziałem czym.
„Stanęła naga… Stanęła naga pod kioskiem naprzeciwko Wiedeńskiego Dworca. Milczała. Przyprószone dżdżem wieczorne światło skłębiło się w mętnej aureoli. Ulica sprężyła się w spiesznym zbiegowisku. Otoczyli kołem, popychali się, tłoczyli. Pokazywali palcami: O! o!”
Czyż nie zapowiadało się dobrze? Czyż nawet nie lepiej, niż dobrze. Niestety „Stanęła naga”, Wydawnictwa Krytyki Politycznej, w cenie 34,90, w twardej oprawie, z palącym Władkiem na okładce ( jak on trzyma tego papierosa, pijak jeden), jest okropnym poligonem doświadczalnym dla próbującego swych sił poety, chcącego niemal całe swoje literackie życie, skomponować utwór prozą – bezskutecznie. Broniewski jedzie stylem ciężkostrawnym dziś, dopuszczalnym sto lat temu, ekscytuje się niuansami niczym młodopolski giermek, czasem daje się unieść językowi, tapla się w słowach niczym z telenoweli „Bezmiar namiętności” i zaprzęga swój poetycki talent, jakby pomieszały mu się techniki pisania wierszy z prozatorską orką. Bo weźmy to:
„Nie rozumiem twoich snów ani ich nie pragnę. Daj mi co noc inny, co noc twardszy nacisk piersi i kolan męskich. Daj mi pijaństwo wszystkich dni i nocy.” Czyż to nie jest nieodgadnione niczym „męskie kolana”?
Reasumując – przedarłem się przez tę prozę mozolnie albo raczej chaotycznie, bo to są kawałki jedynie, strzępy czegoś, co nigdy powstać nie mogło, co tylko ktoś usiłował połączyć w jedność tego tomu, a zaciekawi jedynie badaczy, filologów, pasjonatów poety – nie bierzcie się za to, o Wy prostaczkowie, nie ma sensu w tym się babrać, szkoda czasu i pieniędzy. Weźmy się lepiej za najnowszy numer Kontynentów – naprawdę warto.

 

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Jedna odpowiedź do Broniewski.

  1. ~Przy morzu pisze:

    Trudna pozycja, potrafisz skutecznie zniechęcić do książki Broniewskiego. Ale faktycznie chaotycznie aczkolwiek ujmująco jak dla mnie specyfikowanie własnych przemyśleń i przeżyć nie pozwala się czytelnikowi zagłębić w format książki. Pozdrawiam

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.