Andrzej Bart

„Fabryka muchołapek”  WAB, twarda oprawa, stąd cena prawie 40 zł, a na okładce tejże twardej, w niepokojących pomarańczach i czerniach chyba sam autor kroczy po fabrycznych płytach łódzkich, odbity jak w szarej kałuży, podwójny jak własna proza dziwaczna, nie mająca odpowiedników, nieklasyfikowana i zaskakująca jak temat książki, która opisuje nam fikcyjny proces Chaima Rumkowskiego, żydowskiego przywódcy łódzkiego getta. O książce Barta wielu pisało, zwłaszcza, że to postać trochę kultowa w naszej prozie, ale pisano jakoś nieśmiało, wyłącznie chwalono, podkreślając wagę podjętego tematu, ale cóż to za recenzja, która skupia się jedynie na temacie – język, panowie, jakby powiedział Nabokov, język pokażcie. A język i styl jest … bartowy. A to znaczy, że mamy fajerwerki i lśniące wygibasy stylistyczne – żebyśmy się dobrze zrozumieli, to najlepsze co w prozie Barta odnajduję, chociaż jest tam także kilka innych frykasów, ale właśnie tych wspaniałych zwrotów poszukiwałem czytając, mając za nic całą tę naciąganą  akcję, z przesłuchiwaniem świadków, głównie martwych, z dodatkowo wplecionym wątkiem romansowym, nie z tego świata oczywiście. Uff.

A więc te lekkie zdania, ten trzepot motyli jest intrygujący: No bo otwórzmy stronę 13 – tą: „ … zobaczyli otwartą  furtkę, oszczędni Holendrzy wzięli by ją za wejście do parlamentu. Przeszli przez nią i znaleźli się w ogrodzie przylegającym do wewnętrznego dziedzińca pałacu, bardzo bogatego w style – nie było chyba epoki, z której projektujący go artysta, nie czerpałby ze śmiałością człowieka dobrze opłacanego. Na tarasie strzeżonym przez dwa kamienne lwy, z których jednemu ze starości odpadła głowa, grał kwartet smyczkowy. Dla znających się na muzyce był to Scarlatti, wszystko wskazuje na jego II kwartet, dla niewprawnego ucha brzmiało to tylko melodyjnie. Sądząc po wychudzeniu trzech mężczyzn i jednej kobiety, muzycy nie zarabiali dużo, jednak właściciel nie musiał być kutwą, bo odpadające gdzieniegdzie tynki zdradzały, że przestał być człowiekiem nadmiernie bogatym.”

I tak jedziemy sobie raz bardziej błyskotliwie raz mniej. Zawiodłem się jednak, bo przecież jeśli widząc to nazwisko, kupuję bez wahania nie patrząc nawet na cenę, to jednak chciałbym przeżyć coś wyjątkowego – Bart o ile językowo nie przekroczył sam siebie, to i fabularnie oblał egzamin, jeśli tak go potraktujemy. Bo chciałbym smakować a jedynie polizałem. Powkładałem tam jednak trochę karteczek z podróży: bilety do Compania de Jesus w Cusco pomarańczowy, do Museo San Francisco z modlitwą na odwrocie zaczynającą się od słów: Senor, hacel de mi un instrumento de Paz, Que alli donde haya odio, ponga yo Amor, i bilet do Cusco z La Paz. Czy to coś da? I komu da? I co znaczy?

Autor tradycyjnie zaprasza nas do napisania do siebie maila, a także pokazuje swoje okulary na odwrocie twardej okładki. Tamże recenzent Wyborczej pisze o jego awersji do popularności – osobiście podoba mi się, że go nie ma w popularnych tygodnikach i miesięcznikach, ani nie wypowiada się mądrze w telewizji. A może nie podoba mi się?

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

2 odpowiedzi na Andrzej Bart

  1. Quaffery pisze:

    Przyjmij wyróżnienie „Kreativ Blogger” od Quaffery.

  2. mojeksiazki pisze:

    Przyjmuję. A wiąże się to z gratyfikacja finansową?

Skomentuj Quaffery Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.