Kły beskidzkie

Kryminały Pasierskiego przestają być kryminałami, pisarz wszedł na trudną ścieżkę, która rozwija jego  twórczość, ale schodzi z ścieżki autora fascynującego zagadkowymi morderstwami. Mamy w „Kłach” zamordowaną  intrygującą Kalinę i powolne śledztwo w beskidzkich  odludziach, gdzie pióro Jędrzeja Pasierskiego utknęło na dobre, podobnie jak Nina zagnieżdżona z dwójką dzieci bez ojców, umoszczona w górach, gdzie więcej rodzinnych tajemnic i przetasowań, które pisarz mozolnie maluje, spychając wątek kryminalny na obrzeża. Perspektywa już nie wychodzi wyłącznie od Niny, zajętej bardziej dwójką grzecznych dzieciaków, ale oglądamy  świat oczami młodych, co Pasierski  serwował już we wcześniejszej opowieści – zabieg ten nie wydaje mi się interesującym, wprowadza  bowiem perspektywę zaburzoną hormonami, mętną i  stanowiącą wypełniacz prozy, która tasuje układy i stosunki ludzkie, co w pewnym momencie staje się denerwujące i wzbudzające niecierpliwość w czytelniku.

„Kły” toczą się skokowo, co rozbija  płynność narracji i pod koniec  zaczęło mnie wkurzać. Winny zostaje zdemaskowany w sposób dosyć  nudny, a odkrycia Niny zdają się być przypadkowe. Myśliwi robią swoje a wysiłki autora, żeby oburzyć czytelnika ich  fascynacjami  spełzają  na nic. Kuszenie męskością, testosteronem, zabijaniem, bronią, wódką, rubasznością zawsze trafi na podatny grunt.

Nina jest tu bezradna, zagubiona, a jej przełożony przejmuje stery śledcze. Akcja toczy się niemrawo, trupy zagęszczają atmosferę,  jest to malownicze w tym beskidzkim krajobrazie zimowym. Pasierski buduje zamknięty świat, gdzie groza jest uśpiona w zamrożonym powietrzu, ale mało kto jej się obawia. To nie jest świat ostatniej części „True detective” i może dlatego nie wywołuje poważnych dreszczów.

Pisarz z wykreowaną i lubianą bohaterką utknął w zamieci beskidzkiej i Nina Warwiłow wymknęła mu się spod pióra. Polubiła to swoje nowe miejsce na ziemi, wtopiła się w tę garstkę społeczności i wyczekuje kolejnych wyzwań, nie tylko osobistych.

Tak więc już nie kryminał, raczej obyczajowe rozważania tubylca, bo Pasierski z tych swoich Beskidów nie daje rady się uwolnić, zakopał się w śniegach łemkowskich, w lasach i wioskach wymarłych – ile tam jeszcze można zbrodni sprokurować, ile charakterów opisać?

Nina pospolicieje, jakby szukała stabilizacji, praca uświadamia, że sama z dziećmi w tych śniegach nie przetrwa, licząc jedynie na pomoc sąsiadów.

Na drugim biegunie zdaje się być zamordowana Kalina, atrakcyjna i w pewnym sensie zdemoralizowana kobieta z kategorii tych złych w ocenie mężczyzn i przez to fascynujących. Kalina ginie  jakby zasłużenie, ale odkopanie  przyczyn tej śmierci, prowadzi czytelnika przez mikroklimat sąsiedzko- rodzinnych swarów, a efekt końcowy  zaskakuje nawet mocno wyrobionego analityka powieści Pasierskiego.

Zastanawiałem się nad tytułowymi kłami, do kogo należą i co symbolizują? Czyżby  autor miał na myśli watahę wilków, stado w jakim żyją sąsiedzi malutkiej beskidzkiej wioski… nie jestem dobry w takich domysłach, a tytuł  wilczy  zapewne symbolizuje bardziej charaktery ludzkie niż wilcze echa.

Trudno wyobrazić sobie kolejny tom przygód zagrzebanej w górach i dzieciach Niny. Czytając „Kły”  wyobrażałem sobie romans detektywki z miłośnikiem wyścigów zaprzęgów psich, ale autor brutalnie sprowadził mnie na ziemię , wykluczając trzecią już ciążę Warwiłow, a na koniec wyprowadził szybką kontrę stabilizacji uczuciowej.

Chciałem zdecydowanie bardziej ponarzekać na beskidzkie odsłony Niny, ale ostatecznie jest jak jest i pozostaję miłośnikiem tej prozy, nawet jeśli kolejny tom ponownie zagrzebie nas w śniegach na odludziu.

Zaszufladkowano do kategorii książki | Otagowano , , , | Dodaj komentarz

Skrzep

Znużyłem się niebotycznie przy kolejnej odsłonie losów Grossa, jakby autor wałkował wciąż to samo, te herbatki Lipton i zdrowie komisarza. Końcówka z okularami  naciągana, bo można było to łatwiej sfinalizować, a nie  kusić się  na ryzykowne podchody. Miałem inny pomysł na mordercę, ale Małecki od początku zawęził grono podejrzanych, więc trzeba było wybrać spośród dwóch. Koniec  tradycyjnie zaskakujący, jeśli chodzi o relacje z synem. Zdawało się już we wcześniejszych tomach, że Gross rozwikła  sprawę  napadu na żonę, ale Małecki trzyma ten wątek podobnie jak wcześniej  Benner, we wcześniejszym cyklu, szukający żony.

Przez całe śledztwo przewija się wątek drewnianego młotka i zdaje się, że  ten motyw autor nagle porzucił, podobnie jak konflikt Grossa z przełożonymi. Niestety   komisarz nie ucieknie na emeryturę, bo kolejny trup czeka na  sprawiedliwość.

Małecki musi zrobić radykalny zwrot  w losach komisarza – podpowiadam: niech obudzi się żona, a to co zrobi Gross niech zaskoczy nawet jego samego.

Nostalgiczne przywiązanie do bohatera pozwala sprzedawać kolejne tomy, co przypomina kręcenie kolejnych sezonów serialu, który polubiliśmy już po pierwszym, a producentom szkoda pozbyć się za jednym zamachem złotej kury.

 

Gross a przez niego Skalska, mają coraz więcej nieprzyjemności ze strony  wrednej przełożonej, ale gdzieś tam, jak zwykle czuwa opatrzność, co te uprzykrzenia zuboża i daje nadzieję na nowe otwarcie.

 

Zaszufladkowano do kategorii książki | Otagowano , , | Dodaj komentarz

Łazarewicz na Szewskiej

Facet lubuje się pewnie w grzebaniu w pożółkłych papierzyskach, aktach sądowych, dokumentach, gazetach notatkach odręcznych itd. Wszystko winno być wyjaśnione, przeanalizowane i opisane. Kafkowska przenikliwość musi doprowadzić do ostatecznych konkluzji, jak to było przy okazji Gorgonowej, ale w przypadku śmierci Pyjasa zostajemy bezradni, choć zdaje się, że autor subtelnie podsuwa  ostateczny wniosek.

Z Pyjasem jest taki kłopot, że „przebił” go Przemyk, a Łazarewicz także się za to zabrał, jeszcze przed Pyjasem napisał „Żeby nie było śladów”, stąd biorąc się za „Na Szewskiej”, miałem gdzieś na krańcach umysłu bardziej Przemyka i dopiero koncentrując się na dacie, zrozumiałem, że Pyjas zginął jeszcze przed wybuchem solidarnościowym, a mój krakowski  kolega z AGH, nie mógł jeszcze  plątać się po Starym Mieście, za Wildstainem i Maleszką. Odsłuchiwałem z fascynacją losy studenckie końca lat siedemdziesiątych i kiedy już dotarło, że nie będzie wyboru między morderstwem a wypadkiem, skupiłem się na Ketmanie, bo nazwisko przewijało się przed laty,  z zarzutami do Michnika, że trzymał Maleszkę w pracy, nawet wówczas, kiedy już było wiadomo co zrobił. Żyjący konfident, zdrajca przyjaciół,  jest tutaj osobowością szatańską, która intryguje bardziej niż główny  bohater, ofiara, która nieświadomie stała się symbolem przemian.

Łazarewicz  szczegółowo charakteryzuje środowisko, dociera do nazwisk  nawet przypadkowych świadków, krąży niczym zgłodniały szakal  wokół faktów i wyskrobuje każdy detal, mogący zdradzić tajemnicę – finalnie sami musimy  sobie wytłumaczyć, co zabiło Pyjasa, kto tu jest winny i dlaczego  utopił się zasadniczy świadek, skąd ten plecak pod drzwiami i czy lekarz kłamie?

Legenda Pyjasa podsycana przez KORowców, spełniła swoje zadanie, ale czy sam Staszek poszedłby w tę stronę wolnościowej rozgrywki, czy raczej zapowiadał się bardziej na artystę niż wolnościowca, aktywnie  rozbijającego system.

Audiobook fantastycznie się tutaj  sprawdza, a przeczytany przez Marcina Popczyńskiego jest najlepszym przykładem  perfekcyjnej interpretacji. Bez emfazy i kombinowania,  lektor prowadzi nas przez kolejne rozdziały, które Łazarewicz  podzielił pomiędzy śledztwo, Staszka i Ketmana, który wyrasta tu na drugą osobowość, dopełniającą  tamten pokrętny czas.

Pisarz nie obala mitu, co niektórzy sugerują – wyświetla jedynie  wszystkie niuanse  wydarzenia jakim była śmierć studenta i co można było z niej zrobić.

Łazarewicz  zostawia nas podobnie jak w przypadku Gorgonowej  z dylematem  nieodgadnionym – jedynym przegranym tej książki jest oprócz  ofiary, Maleszka, który  zasługuje na własną biografię, tylko nie ma odważnego, który potrafiłby ubabrać się w tym  śmierdzącym bagnie.

Zdradzając personalia Ketmana nie popełniam żadnego nadużycia, bo to nazwisko  znane jest od2001 roku. Nieświadomi, ale inteligentni czytelnicy szybko zidentyfikują agenta, bo Łazarewicz zręcznie naprowadza  nas  podsuwając  świeże tropy, które myślący  odbiorca z miejsca przyporządkuje.

Jak wyjaśnił mi kolega, kiedy pada nazwisko Łazarewicz, to on bierze w ciemno wszystko co autor napisze. Uwzględniając moje haniebne braki zapewne skuszę się  najpierw na Przemyka, choć  film mnie rozczarował, ale książka to coś innego. Potem  udam się do RPA, śladami Walusia.

Poszedłem na Szewską, wcześniej obejrzałem stare zdjęcia z leżącymi we krwi zwłokami. Dziś nie znajdzie się tamtej ponurej atmosfery czeznącego socjalizmu, a ulica kolorowa i tłumna, z fast foodem pod numerem siódmym.  A jednak świeże czerwone kwiaty  ktoś umieścił przy  tablicy pamiątkowej.

Pyjas bezwiednie stał się symbolem esbeckich  zbrodni, ale czy gdyby udało mu się przeżyć  upadek  na twardą posadzkę klatki schodowej, nie zapiłby się później, rozczarowany życiem.

Wielu oddałoby wszystko, żeby poznać losy chłopaka błąkającego się po pijaku w centrum Krakowa, w majową noc, która  zakończyła życie Stanisława Pyjasa.

Zaszufladkowano do kategorii książki | Otagowano , , | Dodaj komentarz

Pavel

Prześladował mnie od lat. Nie przeczytałem nigdy „Śmierci młodych saren”, a jedynie wmawiano mi  niejednokrotnie, że to dzieło wyjątkowe i nie znać tego to kompromitacja. A ten Pavel to wiedziałem, że zwariował, a przybliżył się znacznie, kiedy ujrzałem jego grób obok Franza i wiedziałem już, że w moich peregrynacjach   odwiedzin wielkich pisarzy, w końcu padnie też na Kafkę, by przy okazji pomachać  Pavlovi.

Pod powierzchnią” to  biografia pisarza, o którego zapytałem  uznaną tłumaczkę literatury czeskiej. A otrzymałem wzruszenie ramion i reakcję jakbym  Pilcha zapytał o Żeromskiego. Tymczasem  bardzo podoba mi się seria wydawnicza Czarnego z biografiami, podoba mi się szata graficzna serii, choć tak ważne pozycje jak Gombrowicz czy Lem, mam  bez twardych okładek.

Kiedy jestem na Grodzkiej, ostatnio   niestety samotnie, z tanich książek wynoszę kolejne tomy. Najpierw Gajcego, w którym bezwiednie utknąłem, jakby ten ciemnawy poeta zgasł w wojennej konspiracji. Pavel wpadł kolejnym razem, a Hrabal czeka, o ile jakiś podobny miłośnik krakowskich kościołów  nie wybierze się do Kościoła Świętych Apostołów, żeby fotografować pajęczynę na żelaznej bramie.

Aleksander Kaczorowski gwarantuje  najwyższy poziom  literacki oraz skrupulatność badań – opisuje swoje wędrówki śladami bohaterów. „Babel” zachwycił, stąd byłem przekonany, że tutaj dowiem się przynajmniej dlaczego Ota zbzikował.

Myśląc o biografii Pavla kołatał mi się wciąż Paul Celan  ze swoim życiorysem, z żydostwem, które go zabiło, a u Czecha Oty  narobiło tyle  nieodwracalnych szkód.

Losy całej rodziny, to głównie wyczyny ojca, które z początku przyćmiewają  pozostałych uczestników  życiorysu pisarza Pavla. Wreszcie Ota wyzwala się spod  sławy ojca i wariuje na własny rachunek. Wszystko zdaje się być w tych żydowskich genach, każących ojcu miotać się po życiu, a z syna  robiących pisarza wzruszających wspomnień.  Nie sądzę, żebym kiedykolwiek sięgnął po „Śmierć…”, nigdy nie byłem entuzjastą czy to Hrabala czy Haska, sentymentalizm tej literatury jakoś mnie  nie pociągał, wolałem ekranizacje  hrabalowskie, co gorsza, nawet  nie pamiętam, czy kiedykolwiek przeczytałem „Nieznośną lekkość bytu”, zachwyciwszy się wcześniej adaptacją filmową powieści Kundery. Tak więc literatura czeska nie ma u mnie dobrych notowań, natomiast lubię  zaplątać się w korelacje, wynikające z jej istnienia.

Kaczorowski czaruje skrupulatnością i mocno zaangażował się w tropienie Pavla po czeskich ścieżkach – jakby próbował uchwycić ten zapach szaleństwa pisarza, snujący się z okolic gdzie łowił ryby i odpoczywał z przyrodą  natchniony Ota. Biograf wyraźnie chce odtworzyć klimaty przeszłości rodziny zasymilowanych Żydów, jakby to pochodzenie ingerowało  najbardziej w życiorys bohatera. Do tego ten czeski komunizm, lekko dziwaczny dla polskiego  czytelnika, ale kto przejeżdżał choć raz przez Czechosłowację, dostrzegał ten rozsłoneczniony socjalizm jakże odmienny od naszego.

Ota Pavel był zdolnym dziennikarzem sportowym, ale zwariował na Olimpiadzie w Insbrucku, jakby Holocaust zwalił mu się na mózg i przeraził  jego żydowskie geny. Błąkanie się po szpitalach psychiatrycznych  i lekarstwa zabiły w końcu jego czułe serce, choć jak czytamy na ostatnich stronach, do końca nie ustalono co  pisarza zabiło naprawdę.

Zaszufladkowano do kategorii książki | Otagowano , , | Dodaj komentarz

Łaska niestety

Wściekłem się na Annę śląską, bo szykowałem się na tę „Łaskę”, ostrzyłem literacki węch, w nadziei, że spotkam znajome już umiejętności autorki, doceniane od pór roku ze starszą panią, poprzez biblijne  wiary i  pokuty, a nawet odległe czarne fantasy, a tymczasem uwikłałem się w mamrotanie  dziwaczki, której nijak polubić się nie da, na dodatek intryga nie wciąga kompletnie, a mordowanie dzieci  nie chce się ułożyć w logiczną całość. Jakby fantastyczny pierwiastek wcześniejszych powieści przytłoczył autorkę i przekrzywił widzenie współczesności, choć Kańtoch czołga nas przez różne lata, poczynając od zaginięcia bohaterki w latach pięćdziesiątych, aż po jej nauczycielską karierę dwadzieścia lat później.

Oddycha się w tej prozie z przyjemnością bez Internetu i smartfonów, a dziecięce rojenia  wspomagane rysunkami  modelują klimat  czasów, kiedy upadający PRL, miał jeszcze w sobie  siermiężny czar  bezmyślności. Przeskakujemy pomiędzy  bohaterami, lekko to rozedrgane, bez skupienia się okolicznościach i tylko ucieczka sprytnej Bianki, wnosi trochę zamieszania  w dość nieudolne śledztwo. Pomysł z tym Kartoflanowym Potworem nie wypalił i aż trudno uwierzyć, że dzieci mogłyby zapomnieć  drastyczne wydarzenia, w których brały udział – ja bym wszystko wygadał.

Co nie wyszło? Nawet trudno to wyartykułować, bo choć powieść kończymy z niesmakiem, to jednak doświadczenie autorki, gwarantuje  dobrze spędzony czas. Zawodzi z pewnością intryga, bo jak dociera do nas na koniec, o co w tym wszystkim chodziło, to jednak przysuwa się do nas zawód i rozczarowanie. Do tego uwierzcie, jak tylko winni pojawili się na scenie, od razu coś mi zaśmierdziało i wiedziałem, że te przymilania i troski, są fałszywe, a nauczycielka powinna się strzec. Główna postać intrygi bezbarwna i stłamszona, choć wspominane czasem jej młodzieńcze romanse i podrywy, zdają się fascynować w zestawieniu z mozolną egzystencją u boku chorej ciotki. Nie wyszedł też za dobrze  małomiasteczkowy klimat późnego socjalizmu. Kańtoch skupiła się na karierowiczu milicjancie nie pogrzebała w jego  motywacji do sedna, a najciekawsza próba poderwania   przypadkowej dziewczyny, więdnie niestety, kiedy ta zdecydowanie odcina się od tego zaprogramowanego  manekina. Jego podwładna nie zaistnieje jakoś szczególnie i choć lubi się ją jako przeciwieństwo Bogusza, to jednak  pisarka zostawia ją samej sobie.

„Łaska” wydana po raz pierwszy  kilka lat temu, przed „Wiarą” i „Pokutą”  jest wprawką do znacznie lepszych  kryminałów z czasów PRL-u, które Kańtoch  wyszły  doskonale.

Najbardziej boję się, że autorka wróci do ulubionych bajań fantastycznych i zgubi mi się znowu na lata. Tymczasem odkładam „Łaskę” zapomnienia na półkę obok lepszych kańtochowych kryminałów.

Ciekawy jestem dalszych losów małomiasteczkowej nauczycielki i w tym przypadku kontynuacja mogłaby osłabić rozczarowanie.

 Annę widzę, jak podróżuje po Szkocji, a nawet strzela  z wielkiego karabinu z tłumikiem, jakby przygotowując się do kolejnej zbrodni literackiej. Nie pozostaje nam nic innego, jak tylko czekać na zapowiedź lektury, która  nie zawiedzie.

Zaszufladkowano do kategorii książki | Otagowano , , | Dodaj komentarz

Nibyświat Masłowskiej

Bo oni nie żyją wcale- zanurzeni w tym świecie na niby, nieistniejącym, a jak już, to tylko w ich malignie, wyobrażeniu, przeskoku – stwarzają własne uniwersum i zapadają się tam niczym manekiny w Gwiezdnych Wojnach.

Pisze się o Masłowskiej wszędzie, analizuje, kartkuje tę prozę, każda chce być jak Sobolewska w Polityce, a tu Urbana potrzeba, żeby dokopać, zaświnić, podrażnić. Masłowska dziś wystrzeliła  lekko podobnie  jak z Wojną, ale tu to już nie dziewczę do pobicia i stłamszenia, ale  ważna choć niepoważna pisarka, chluba i nadzieja, zazdrość Tokarczuk, wyrzut sumienia,

Masło jest utalentowana językowo, słuch posiada wysublimowany, wyłapuje te wszystkie niuanse rozmów pospólstwa, kręci się po targowiskach, miasteczkach niewesołych, podróżuje trzecią klasą i zapisuje frazy, wypowiedzi, namysły, riposty, telewizyjne reklamy i plotki  od kasjerek z Aldi., plączące się po ulicach fantomy ludzkie.

Siła tkwi w konstrukcji zdania, które zazwyczaj nagle potyka się o własne nogi, niecierpliwi, zderza ze znaczeniem, absurdem myśli Doroty, która chce inaczej, lecz zdanie samo wyrywa się z nieuszminkowanych ust i wściekle różowo pomalowanych paznokci. Słowa Masłowskiej uciekają, gubią się,  sklejają  tylko częściowo, tracą sens  zyskując absurdalne piękno, jakby Sabała  prowadził literacki podcast. Masłowską trzeba mianować Nabokovem polskiej prozy, bo tu zdania należy przemyśleć zanim zrozumie się ich przewrotność

A jednak Masłowska wyśmiewa, jej niegrzeczność ukryta w kpinie i szyderstwie jest prawie niezauważalna, bo ona pragnie rozśmieszać prozą, gdzie znaczenia przykryte są  konstrukcją, a ten sztafaż  w każdej chwili potrafi  zwalić ci się na łeb niczym rusztowanie mariackiej wieży. Autorka nigdy nie przyzna się, że pogardza  opisywanymi biedaczkami z ich nieszczęśliwymi romansami i nie ma tu cienia tej klasycznej pogardy Brigitte Bardot na greckiej wyspie.

Tak że jednak, tak. Rozczarowanie.  Jak  rozpędziła się na Silnym, pognała innymi, nie zaskoczyła raną. Kochamy to czytać, podziwiamy, że to umie, rechoczemy jak przy zerkaniu na śmieszne rolki, ale co dalej ósma klaso?

W czym tkwi to oszustwo literackie? W manowcach, rozdrożach przeżartych pustką, bo jeśli nam to pokazuje, co wszyscy widzimy i tym jesteśmy, to przecież nie wyskoczymy ze świata, nie ukrzyżujemy się przez to, że tak jest i będzie coraz gorzej.

„Magiczna” jest pospolita. Jednorazowa przygoda językowo-znaczeniowa. Nie ma tych przygłupich dziewczyn, przepakowanych debili, może i są śmierdzące ubery, ale te światy istnieją w wyobraźni czytelnika, któremu autorka wmawia, że to co pisze, jest gdzieś tam za rogiem, tymczasem to twór jednorazowy, wykwit wyobraźni, przemielony z naszym oczekiwaniem, z naszą wyższością, że to nie my to ci inni ludzie. Masłowska wytyka palcem, pokazuje pokraki pełzające  nam po mózgach.

Przeczytałem i zdjąłem obwolutę, bo czerwona i sztywna okładka  słodko wbija się w brzuch  leżącemu czytelnikowi – a co poza tem?

Obraża  bezdyskusyjnie Masłowska i przypadkowy co weźmie do ręki tę ranę, może i zgubi się w potoku, zatopi w potoczności prozy, odczepi od tej zgrai potworów, którymi być  nie chcemy, a możemy.

Mistrzowska to proza, wycyzelowana, przemyślana i dopieszczona – przysłania resztę forma, wydmuszka z zagubionym sensem, a czy wszyscy muszą  się odnaleźć  w kreacji  rzeczywistości patologicznie zwyczajnej.

Zaszufladkowano do kategorii książki | Otagowano , | Dodaj komentarz

Varga najeżdża Francję

Za sarkazm i przebiegłość uwielbiam Vargę. W białej serii Czarnego  nie spodziewałem się znaleźć pisarza, konstruującego raczej fabułę  miłosną lub obyczajową. Praktyka felietonowa pozwoliła pisarzowi oddać się nostalgicznym rozważaniom  o miejscach, do których jeździł, bliskich nie tylko krajobrazowo, ale sentymentalnych i zaczepionych o literaturę, która pasjonuje.

Varga nie obnaża się w tej całej Normandii czy Bretanii  – patrzy i krytykuje, wspomina delikatnie, ale się nie wysuwa z własnymi przeżyciami, nie opisuje samopoczucia, towarzystwa – usuwa się Varga w cień, a jak już, to snuje refleksje, w charakterystycznym protekcjonalnym stylu znużonego Nabokova.

Z radością odnajduję  bliskość w streszczeniu filmu ukochanego Melvilla, ślady Marcela w Cabourg, gdzie Varga znęca się nad okolicą żyjącą z Prousta całą gębą, a dobija mnie porównaniem magdalenek z kremówkami  wiadomo czyimi.

Zabiera nas Krzysztof śladem  młodzieńczej wyprawy Flauberta. Ale jak on to opisuje… wystarczy na początek przytoczyć spostrzeżenie, że Flaubert jest dla Normandii równie ważny jak lądowanie aliantów, choć ważniejszy z perspektywy wieczności – i tu  pisarza chyba lekko poniosło – myślę o kwestii wieczności literatury. Varga nie sili się na ekstazę, nie broni przed słowami, stąd trafia mu się napisać, że plaże są „naćkane” kolorowymi parasolami. Z rozkoszą rozpisuje się o miłostkach Gustawa, jego syfilisie złapanym w Egipcie, burdelach i szybkich erekcjach.

Fascynują mnie  zawsze takie szpryngle stylistyczne jak:”Gdy Eliza umierała, Gustaw nie żył od ośmiu lat, ale jego młodzieńcza miłość mogła o tym nic nie wiedzieć”. Brzmi znajomo? W biografii Bourdeina autor  pisząc o urodzeniu się bohatera wspomina, że  stało się to w 53 urodziny Orwella, który już od sześciu lat nie żył. Wybaczcie dygresje, ale z miejsca przypomniał mi się Pilch i jego passus: „Stary Kubica, gdyby żył, miałby sto pięć lat, a więc i tak by już nie żył”. Efekciarskie sztuczki muszą być jednak inteligentnie konstruowane, żeby snobistyczny czytelnik nie wzruszył ramionami. Vardze wychodzi to od lat, co znają czytelnicy jego felietonów w Dużym Formacie Wyborczej, albo mniej wyrobieni   fani Arka Jakubika.

Szukam w literaturze znajomości, czytam z przyjemnością o ulubionych książkach, autorach, wyłapuję to w tekstach i nie odkładam gdy padają znajome nazwiska. Jak już wpadliśmy do Balbec, choć właściwie do Cabourg, to rzecz jasna cudowny Marcel  pobudza autora do wspominek i refleksji – szukam podświadomie korelacji z wrażeniami Vargi, bo wiadomo, nie ma wielu czytelników Prousta na świecie, a Varga  z miejsca wytyka  turystom bezmyślne odhaczanie  atrakcji, choćby nie bardzo orientowali się  kim był ten cały Proust.

Nagle mam przed oczami film Agnieszki Holland „Całkowite zaćmienie”, bo Varga już  jest z Rimbaudem, a przejście od Marcela do Arthura odbywa się poprzez zdjęcia, pośmiertne tego pierwszego i przedśmiertne Rimbauda. Podróżnik Varga ponownie potrąca wspomnienia, upalnego popołudnia w etiopskim Harar, gdzie nie tylko karmiłem hieny, ale także przemierzałem ten piękny drewniany dom  handlarza bronią i autora „Sezonu w piekle”. Takie poruszanie strun lubię i chłonę  opis jak to Krzysztof kupuje sobie koszulkę z podobizną kultowego poety. Dalej znowu mnie Varga wzruszył, bo pisze o grobie Rimbauda w nudnym Charleville, gdzie jest skrzynka na listy do poety, i można tam wrzucić swoją refleksję, co skojarzyło mi się z grobem Brodskiego  na weneckiej wyspie San Michele, gdzie  takie liściki można schować, a znalazłem tam też tomik  „Znaku wodnego” w obcym języku.

I tak to właśnie Krzysztof Varga porusza najczulsze struny, a podróżowanie z nim staje się rozkoszą.

Nie obędzie się jednak bez polskości, cokolwiek to znaczy – i tu wiadomo, że polecimy w sarkazm i wykpiwanie przywar narodowych – a Varga nie byłby tym kim jest, gdyby nie dostało się też kościołowi, stawianemu w szeregu z politykami.

Varga marudzi tradycyjnie, ale  jednak wyraża prawdy dobrze nam znane, o tym, że wszystkiego  naprodukowaliśmy za dużo, obrazów, filmów, książek i o tym jak żerujemy na martwych, zbijając kasę na samym nazwisku, czy to Prousta, czy biedaka Flauberta. Zachwycić może tradycyjnie niesamowity Caravaggio, albo refleksja nad łożem śmierci wieśniaczki. Muzea są zazwyczaj zamknięte, albo wzbogacone medycznymi kuriozami, z czego kpiłby sam Hoellebecq, lecz tym razem  materializuje się jako podobny do samego siebie żul.

Zwiedzanie atrakcji i jakże znajome wrażenia rozczarowania i zniechęcenia. Kolejne wymuszone atrakcje  na siłę wciskane znudzonemu turyście, jak zatęchłe jeziorko wiecznej młodości, obok grobu Merlina. Szybko uświadamiamy sobie zwiedzając przereklamowane atrakcje, że wszystko to jedno, wielkie oszustwo, mające nas wciągnąć w otchłań wydatków i wrażeń zaliczenia cudów świata.

Bratam się z irytacjami autora, kiedy przeklina nawigacyjną Bożenę, nazywa ją zdzirą i rezygnując z jej wskazówek, zawierza intuicji i kieruje się z użyciem papierowej mapy. Kochany Varga kolejny raz pobudza mnie do wspomnień, kiedy to umówiony w Trzech Stawach, zamiast zjechać z A4 tam, gdzie nakazywał rozsądek, pojechałem w nicość nie wiadomo czego, zabłądziłem, a na koniec nie potrafiłem wjechać na parking.  Turystyczne wrażenia Vargi powielają jakże częste uczucia rozczarowania poszukiwacza.

Varga to niby turysta, tak naprawdę to złośliwy komentator, maruda z książkową wiedzą np. o katedrach, ale pisze o tych co się zawaliły i nawet wie kiedy, bo przeczytał mądre książki. Tropi brzydotę i z miejsca porównuje ją z tą polską – bo jak już gdzieś brzydki kościół, to jak ulał pasuje do  naszej parcianej rzeczywistości.

Podróżnik Varga dorasta do naszych wyobrażeń podróżnika od tego  pogardzanego miana turysty, wyposażony w  pełnokrwistą wiedzę, czy to o wzruszeniach przy kawałkach Satiego, czy fobiach Flaubertowych, pisarz jest obudowany informacjami, potrafi wgłębić się w materię miasteczek Normandii, snuje refleksje, porównuje, wyobraża sobie przeszłość, informuje  niestandardowo i pociesza pokazując Sagankę, która piła i ćpała całe życie, dożywając siedemdziesiątki, bo kiedy umierasz nie ma znaczenia  jak się żyło, co lepsze wybierzemy, nałogi czy zdrowe  jedzenie?

Wybieram z Vargi to co mi się podoba, szukam związków z moim charakterem, jakbym chciał  być jak on, odróżniając się od  rzesz turystycznych, zaliczających miasteczka bez cienia refleksji.

Pamiętnik  Krzysztofa Vargi obfituje w  efekciarskie sarkazmy, co niewątpliwie podnosi jego atrakcyjność u czytającego malkontenta. Marzymy jak wszyscy turyści, szukamy  piękna i niezwykłości, a tymczasem  przychodzi taki Varga i wali prosto z mostu… „bez Boga i Szatana nasze kultura nadawałaby się wyłącznie do wypełniania czasu w kolejce do fryzjera” i z miejsca słyszę Bogusława Lindę:  ”a jeśli Boga nie ma to co z ciebie za Szatan?”.

Nie nadaje się ten tytuł dla zwiedzającego świat turysty, a tytułowe ostrygi Varga zalicza z obowiązku i obrzydzeniem. Kamienie potrafią  wzruszyć ale muszą wówczas go przenieść w jakieś ery przedpotopowe.

„Ostrygi i kamienie” wrzucone do plecaka, niepotrzebnie  zajmą miejsce, pośród innych niepotrzebnych gadżetów, jak lornetka teatralna czy powerbank. Wolę smakować niechęć do turystów w samotności domowych poranków, kiedy nawet nie potrafię wyobrazić sobie wyprawy do Normandii, Bretanii, czy nie daj Boże Pikardii.

Zaszufladkowano do kategorii książki | Otagowano , , | Dodaj komentarz

Lemaitre

„Wielki świat” to Lemaitre klasyczny, spokojnie podążający opowiadacz, szerokotorowy, wielopostaciowy. Pierwsza część przewidzianego  na kilka tomów cyklu  „Lata chwały”, to czytadło wciągające, a my na szczęście nie jesteśmy Francuzami i nie odbieramy emocjonalnie i patriotycznie, zabiegów autora, żeby pokazać nam to, co Sienkiewicz zrobił z historią naszego rycerstwa.

 Lemaitre  chce oddać klimat świetności powojennej Francji, ale mnie bardziej stresuje puszczalstwo nastoletniej Helene, jej związek z nauczycielem, a potem obrzydlistwo kolejnych kochanków. Gruby tom w twardej okładce może przytłaczać natłokiem opisywanych przygód rodziny mydlarzy – przeczuwałem ten przeskok w przeszłość literacką autora, który nawiązał do wcześniejszej historii z fałszywymi pomnikami, gdzie rysownik bez twarzy i  jego towarzysz naciągnęli państwo na miliony, a potem zwiali z kasą, i właśnie jeden z nich, który przeżył, zmienił tożsamość, założył rodzinę, kupił fabrykę, przyczaił się w Bejrucie, a książka opiera się na losach jego czwórki dzieci, dzięki którym poznajemy burzliwość dziejów narodu, z jeszcze kolonialnym wietnamskim balastem. Dzieci Louisa i Angele to melanż charakterów, bo mamy tu i geja zakochanego w walczącym w dżungli żołnierzu, puszczalską już wspomnianą panienkę, seryjnego zabójcę kobiet, wmanewrowanego w przedziwne małżeństwo z jeszcze gorszą Genevieve, oraz początkującego dziennikarza.

To co w tym wszystkim lubię to powolność  narracji, uporządkowany styl, bohaterowie, do których z miejsca  się przywiązuję – czytanie systematyczne w rozsądnych porcjach, brak zniechęcenia, zaglądam za kolejny róg i prawie wiem co tam znajdę. Odświeżam sobie Wietnam, czuję ten klimat, deszcz i pokrętność charakterów   Sajgończyków.

Ciekawość jest tym, co przyciąga do tomów Lemaitre’a, a obfitość prozy  zapewnia nieskończoność losów. Szukam ulubieńca w gromadce dzieciaków małżeństwa oszustów i jeśli  nawet skłaniałem się ku  zakochanemu w żołnierzu i przeżywającego męki w azjatyckim deszczu, skazanym za wytrwałość Etienne, to na ostatniej prostej skłonny byłem  raczej kibicować mordercy kobiet Jeanowi, który nie dość, że  czuje dławiącą rękę wymiaru sprawiedliwości, gotową  wymierzyć mu zasłużoną karę, to dodatkową spędza życie ze sztywną jak wykrochmalona pościel żoną, wciśniętą mu bezwiednie jak  kierowanie mydlarnią. Nad wszystkim czuwa  wszystkowiedzący ojciec, który nie takie przygody  przeżył w towarzystwie swojego przyjaciela Édouarda Péricourta. Losy dzieci można rozdzielić na niezależne historie i lepiej im  w rozdzieleniu, bo kiedy zaczynają się przybliżać, czujemy, że nadchodzi tragedia. A jednak coś czuwa nad gromadką z Bejrutu i kiedy już już zdaje się, że przy udziale rodzonego brata,  Jeana czeka tylko stryczek, to sytuacja skręca w kolejny slajd rzeczywistości i  wpadamy w łapy dziwacznej sekty papieża  z Sajgonu.

Wielki świat” zostawia czytelnika  każąc bezlitośnie czekać na kolejny tom sagi. Jak skończy nieszczęśliwy zabójca kobiet i czy załatwi też tę niesamowitą Genevieve, której rytuały przedsenne i model egzystencji emocjonalnej rozsierdzi  nawet wyjątkowo cierpliwego czytelnika.  A ja jednak polubiłem tę potworną kreaturę, tak jak uwielbiam  Dr Morgan Reznick, klasyczną zimną sukę, której przywary i charakter mają w sobie posmak wysublimowanej skuteczności.

Lemaitre pięknie pokazuje niuanse charakterów i wyczuwam  ojcowską czułość, kiedy charakteryzuje np. Etienna jako postać „ płynną”, bujającą w obłokach, idealistę bez ideałów.

Albert Maillard wraz z ukochaną Pauliną  zgrabnie przeskoczyli z wcześniejszej sagi, dając początek  nowym przygodom. Sami usunęli się w cień,  a więc co dalej z czeredką rodzeństwa i które, oprócz  pechowego Etienna, zrobi nadzwyczajną karierę i jak  złapią wreszcie  seryjnego frustrata i czy w końcu odpocznie od zaborczej żony – pytamy autora zawczasu, bo tom już napisany , być może już tłumaczony.

Debiutując w wieku 55 lat, po chwili miał już Goncourtów, a Houellebecq pewnie zgrzyta zębami, czując jak odpada z walki o poczytność.

Okładka książki też zdaje się optymalnie zapowiadać przygody równie wciągające jak projektowanie pomników.

Zaszufladkowano do kategorii książki | Otagowano , | Dodaj komentarz

Stasiukowe zwidy

Magiczny realizm przyszedł mi do głowy przy prozie Andrzeja Stasiuka, kolejnej już z serii odwiecznej jego nostalgii – pisze nieustannie, to samo od lat, aż chciałoby się odetchnąć wreszcie od wspomnień, gumna, wsi, krów i rzeki, od tego dzieciństwa, nieprawdy, w zatartej rzeczywistości, która jątrzy pisarza, zmusza do pętania się po tych ugorach, zakolach, bagnach wspomnień, gdzie starzy, żebracy, pastuchy, bydło, psy – wszystko takie wymięte, skłębione w prozie, wywleczone na wierzch, nieprzystające, obce, brudne, zasklepione w zaropiałych oczach pamięci. Młody Stasiuk i tak zawsze obcy tam był, inaczej patrzył na zwyczajność tubylców, odciskał w sobie ten folklor, na zawsze zapaprał się w tym nieczystym świecie i teraz brakuje mu tych krowich placków, dymów, ognisk, smrodu, zanikającego światła zmierzchającej wsi, co jak narkotyczny sen zmusza go  najpierw do penetrowania mongolskich i ruskich stepów, by wreszcie wrócić do  źródła, co zagnieżdżone  głęboko w mózgu, wychynęło w literackiej  metaforze nadrzecznych przygód zwyczajności. Ma się wrażenie jakby pisarz pouczał, wywyższał to co przeminęło, co niedoskonałe, zapiaszczone, osrane, nie asfaltowe, karbidowe – że niby lepsze?  Niewygodne  i niezdrowe, zamieniliśmy na  jeszcze gorsze, jak tytoniowe na elektroniczne, że nie wiadomo które gorsze.

Stasiuk  marudzi, ględzi pod nosem, niepotrzebny w tej prozie, modlący się z Trzaską, spycha się na margines, bo nie jemu splendory i wiwaty – jemu owieczki jeno i krowy taplające się w bagnach. A ta rzeka wcale nie taka  romantyczna, wiadomo co od czego oddziela, pełna trupów i przeszłości, gdzie złote zęby i podniebienia popalone, zażwirowane trupy  i chciwość zawłaszczająca uczucia.

Tak to się toczy ta maligna nadrzeczna, światy równoleglą się Stasiukowi, przeskakuje dekadami, aż traci rozeznanie, gdzie wojna gdzie Żydy, gdzie Biedronki pełne tanich win. Bo Stasiuk wciąż jedzie, już nawet nie tylko osiołkiem, pali te ogniska i wdycha smrody dzieciństwa, czyli jak zawsze i jak wszędzie wszyscy.

Nie ocenia grabarzy, poszukiwaczy złotych zębów, przesuwa się przez krajobraz, przemija jak kilkaset tysięcy ludzi spalonych a potem przesianych – a rzeka jest – za nią wojna, więc Stasiuk jedzie pomagać, zawozi i wraca, a to wygląda jak kolejna wyprawa , gdzie ludzie, zwyczajność, śpiwór, podłoga, ognisko, twarze, bałagan, wschodnie klimaty Wojna wróciła niczym konarmia Babla i jątrzą się Stasiukowi dwa światy, przeplatają  barbarzyńcy, jakby ci co wtedy zmartwychwstali, żeby znów sobie poszlachtować i pogwałcić.

A rzeka jak to rzeka – płynie, ta sama co wtedy, a powrót do dzieciństwa niemożliwy, jak do szarż z bablowskich klimatów.

W Stasiukowej prozie bez zmian, przechyla się z wiekiem, przesycony wspomnieniami nie daje się wyrwać z pamięci, nie skacze w nieznane, trzyma się swojego Babadag jak Twardoch Śląska.

„Rzeka dzieciństwa” od Wydawnictwa Czarne

 

 

 

Zaszufladkowano do kategorii książki | Otagowano , , | Dodaj komentarz

Stramerowie po raz drugi

Kłopot z tymi Żydami. Ciągną mi się już tak długo, że nie pomnę od kiedy. Stały na półce, nawet nie pod ręką były, odsuwane, kłopotliwe, nawet pospiesznie zaczęte, napoczęte jak bułka wrocławska, nadgryzione lecz porzucone nagle, bez przyczyny, zapewne inne przyjemności mnie pochłonęły i tak mi się ten Mikołaj przeciągał, aż zauważyłem, że to szkodliwe jest, że niesprawiedliwie przedłużam, choć wystartowałem, ale to co już przeczytałem zapomniałem. I wtedy kolejny błąd, zapragnąłem odnaleźć pomarańczowego poprzednika, zaczątek rodzinny, przedsmak doceniony. A tu niespodzianka, bo nie ma, i nie jest to Szczygieł nawet, lecz zwyczajny brak, bo nie mogłem odnaleźć „Stramera”, który przepadł w czeluściach księgozbioru. Wcisnąłem gdzieś tę książeczkę i teraz wiedziony upartością swą, pretekst miałem, żeby na zielone się przerzucić. Ostatecznie mogłem jedynie przeczytać co o „Stramerze” pisałem i dlaczego mi się podobał.

„Kontynuacje bywają dobre jak kolejne części Ojca Chrzestnego, ale zazwyczaj kiepsko próbują nawiązać do prologu – tym razem wyszło pośrodku: ani to bardzo dobre nie jest, ani słabe też nie – po prostu czasy wielokrotnie interpretowane nie  dostarczyły nic nowego, prześlizgnęła się zachowana część rodziny przez wojnę w sposób klasyczny dla ocalałych Żydów, jedni przefarbowali się na gojów, inni trafili do Sowietów, gdzie kariera już tylko czekała, a jeszcze inni kryli się jak tylko mogli po dziurach wszelakich z upokorzeniem wiadomym.

Łoziński zgrabnie przeskakuje po rodzeństwie, którego losy zjednoczą się w końcowej scenie przyjęcia – ujrzymy wtedy jak bardzo nowe wyniosło ich kariery z racji pochodzenia i przetrwania. Zerknijmy na  literaturę pomocniczą, którą autor przytoczył w finale – zatrzymałem się na tym co poznałem i z czego pisarz skorzystał:

Dawno zapomniany Wat  i jego bóle głowy – pamiętam, dużo pozycji fotograficznych, ale i Domosławski z Baumanem, i nagle cudny Dygat z „Pożegnaniami”, rzecz jasna  historia Żydów, potem nasi z Henem i Stryjkowskim, potem  Kuroń z zaskoczeniem, którego”Wiarę i winę” uwielbiam. Przytaczam te źródła, żeby pokazać jak bardzo Łoziński przemielił losy narodu wybranego w Polsce.

Czyta się to nawet, najbardziej wciąga lawirowanie Nuska, przygody z kobietami,  antysemityzm Polaków, strach i walka o przetrwanie, czyli  wszystko, co już było, a autor tylko wykorzystał mgnienia i kawałki wydarzeń, wplatając wszystko w dzieje rodzeństwa tarnowskich Żydów. Wtórność upchana i z talentem skomponowana, może dać komfort  wciągnięcia się w losy bohaterów, dla samej przyjemności spędzenia czasu na śledzeniu przygód zaszczutych wojennych ofiar. Przeszkadza rozbicie historii i skoki akcji, przemieszczanie się z Warszawy, do Krakowa, sowieckiego sojuza, nawet Szwajcaria i te nowe osoby przylepiające się do rodziny, te żony upchane w historii, która nie potrafi się nawet zacząć, a już przepada, ustępując miejsca kolejnej opowieści. Zlepek  przygód, przemieszczeń, dramatów, strachu i wojny, czyni z książki chaotyczną mieszankę, w której nie chce nam się odnaleźć do końca i jak mi się ci bracia mylili od początku, tak i do  finału nie odróżniałem Hesia od Nuska, a tu jeszcze przecież i Rudek i Salek. Najmłodsza ocalała Róża  zdaje się być zaczynem nowej opowieści i odnalezieni w nowej rzeczywistości Stramerowie zapewne doczekają się kontynuacji. Jak wojenny strach autor zamieni na antysemityzm  ludowy, to pytanie o trzeci tom Łozińskiego, który  jeśli nie utonie w banale i przewidywalności, może okazać się równie  bezceremonialny jak  pierwszy „Stramer”.

Zaszufladkowano do kategorii książki | Otagowano , , | Dodaj komentarz